Relacja z pobytu w Bieszczadach
Wszystko, co piękne, się kończy. Mój bieszczadzki urlop też nie mógł trwać wiecznie.
W kalendarzu pod każdą datą zapisywałem skrótowo, gdzie byłem i ewentualnie jakieś refleksje, które mnie nachodziły (głównie nt. pogody). Teraz czas to wszystko rozszyfrować, przypomnieć sobie, poszerzyć i przekazać Wam na forum. A zatem, do dzieła.
Jeszcze tylko ostrzegam, że tekst jest bardzo długi. Osoby nie lubiące czytać pamiętników mogą z tej lektury śmiało zrezygnować.
20. września
Cały dzień samotnej podróży, nie licząc kotki Sabinki miauczącej (od czasu do czasu) w koszyku na tylnym siedzeniu. Podróż z Warszawy do Sękowca przez Radom, odległość dokładnie 449 km. Średnia prędkość z całej trasy „aż” 58 km/h. Powodem owego „tempa” była plaga robót drogowych - najpierw przed Grójcem, później przed Rzeszowem. Światła i ruch wahadłowy. Sama „rozkosz” kierowcy.
W Lutowiskach telefon do żony, że już właściwie dojechałem. A potem w czasie jazdy obserwowałem kątem oka komórkę i zauważyłem, że zasięg utrzymywał się aż do Dwerniczka (czego „łońskiego” roku jeszcze nie było).
Przyjazd ok. godz. 17:30. Przywitanie się, rozpakowanie, itp., itd.
Wieczorem wspólne piwo z Bartkiem. Wysłuchanie relacji z wyprawy na Słowację. Byli we trójkę: Agnieszka, Irek i Bartko. Irek przechwalał się (w Dwerniku), że będąc z dwoma paniami na Ukrainie grał „na dwie myszki” (komputerowe). Czyżby wcześniej na Słowacji Aga zagrała „na dwa kijki” (narciarskie lub trekkingowe, oczywiście) ?
Dokonałem też pierwszego (i ostatniego zarazem podczas tegorocznego pobytu w Bieszczadach) czynu bohaterskiego - zabiłem szerszenia, który latał sobie po mieszkaniu. A moja kotka stchórzyła. Najpierw wystartowała z pazurami, ale gdy zobaczyła, że to nie mucha ani ćma, sromotnie uciekła. Bartko obserwował scenę polowania w napięciu.
21. września
Sękowiec - Zatwarnica - Suche Rzeki - Przełęcz Orłowicza. Tam i z powrotem. Łącznie ok. 16 km. Źle z moją formą przy podejściu pod górę. Dobrze, że idę sam, bo mógłbym się najeść wstydu. Mało trenowałem, parę m-cy wcześniej „trułem się” lekarstwami i teraz są tego skutki.
W Suchych Rzekach uzyskałem ciekawą informację: w Zatwarnicy pracuje ekipa Plus GSM i już wkrótce ma tam być zasięg telefonii komórkowej. Później Basia potwierdziła tę wiadomość. Ale aż do końca pobytu (10.X.) moja komórka była tam głucha, mimo że pierwotny termin zakończenia owych prac upłynął podobno 25.IX.
Pogoda piękna. Martwię się, że zabrałem za mało letnich koszul z krótkimi rękawami. Zupełnie niepotrzebnie. Jedną przywiozłem z powrotem nie używaną.
Na przełęczy kilkanaście osób, jak to przy ładnej pogodzie w niedzielę. Z braku kondycji nie wszedłem na Smerek, co wcześniej planowałem.
Teraz oceniam, że w okresie ostatnich 10 lat najlepszą kondycję miałem w Bieszczadach w 2001 r. Ale specjalnie w tym celu trenowałem wówczas przed wyjazdem.
22. września
Aprowizacja i założenie teczki z prasą w Lutowiskach. Parę niezbędnych telefonów stamtąd. Potem jazda powrotna do Sękowca. Już zapamiętałem, gdzie są niebezpieczne miejsca (dziury, wyboje) na drodze dojazdowej z obwodnicy i śmigam tamtędy dość szybko (w każdym razie na 4. biegu), czego nie znającym tej trasy raczej nie polecam.
Piwo i lektura na ławce za leśniczówką (z tyłu domu). Pierwsze kocie łowy, na razie bez rezultatu.
23. września
Dojazd do Mucznego. A potem żółtym szlakiem z Mucznego na Bukowe Berdo, następnie niebieskim do Widełek, stamtąd powrót stokówką do Mucznego. Ok. 20 km.
Wejście na B.B. już mi poszło trochę lepiej niż przedwczoraj na Przełęcz Orłowicza. Nawet jakąś wycieczkę wyprzedziłem. Żaden sukces - zatrzymali się, gdyż im jedna pani trochę zasłabła.
Na B.B. zadzwoniła do mnie znajoma i truła mi d.... aż do wyczerpania baterii (w komórce, a nie w d ...). Gdy jej powiedziałem, gdzie właśnie teraz jestem, spytała mnie, po co tam pojechałem. Po co ? Dokładnie po ten widok, który rozpościerał się przede mną.
Schowałem „wyczerpaną” komórkę, usiadłem na trawie, żeby mniej na mnie wiało i powoli piłem piwo patrząc na piękno naszej Ziemi.
A potem wędrowałem połoniną, następnie w dół przez las, potem znów pod górę stokówką. I cały czas było b. fajnie.
24. września
Deszcz. Na szczęście tylko jednodniowy. Nastąpiło jednak wyraźne ochłodzenie. Na letnią pogodę to już trzeba będzie poczekać aż do przyszłorocznego lata.
Siedzę w domu, moczę nogi, coś tam czytam i redukuję zapas browaru.
25. września
Mocny akord, najdłuższa wycieczka podczas tegorocznego pobytu. Sękowiec - Studenne - Tworylne - Krywe - Zatwarnica - Sękowiec. Ok. 30 km.
Najpierw szedłem leśną drogą wzdłuż Sanu do mostu k. Studennego (nieistniejącej wsi). Odcinek 14 km. pokonałem w 2 godz. 40 min. Droga mało ciekawa, poza kamieniołomem i jednym punktem widokowym nie ma na czym oka zawiesić.
Ale w pewnym momencie wyszła z krzaków na drogę, kilkanaście metrów przede mną - ONA. Wspaniała, ładna, wysoka, dobrze zbudowana, jasnej karnacji - idealnie „w moim typie”. Czasem mówi się: kobieta jak łania. W tym wypadku była to łania jak kobieta. Parę chwil wpatrywaliśmy się w siebie, nawzajem sobą zauroczeni. Potem jednak coś w zaroślach trzasnęło i chamski, zazdrosny rogacz pogonił ją do swojej chmary.
A za mostem, po wyjściu z lasu - same cuda. Po to tu przyjechałem. Malownicza stara droga przez Tworylne i Krywe do Hulskiego. Widoki na dziki San i jeszcze dzikszy Otryt. Kilka razy forsowałem różne przeszkody wodne, najtrudniejsza była ta zaraz za Tworylnem (pomiędzy ruinami cerkwi w Tworylnem a cmentarzem). Ale przeszedłem suchą nogą, skacząc po jakichś połamanych „drabinkach”.
W Krywem - niemiła niespodzianka. Usiadłem sobie na ławeczce przed barakiem Akademii Medycznej z Lublina. Wtedy wyleciała ze swego domu (obok) p. Tosia M. i mnie najzwyczajniej w świecie op...liła. „Co pan tu robi? Po co pan tam wszedł ? Tam nikogo nie ma. Co pan wygaduje, to nie jest schronisko. No to co, że na mapie jest zaznaczone schronisko. Na mapie jest błąd. Mógłby pan wcześniej przyjść do mnie i się spytać. Wytłumaczyłabym panu, że tam nikogo nie ma i poczęstowała herbatą”.
No to wstąpiłem na herbatę do Tośki, wypiłem również swoje piwo, zostałem też poczęstowany sernikiem. Siedziałem tam chyba godzinę.
A potem poszedłem na wzgórze do ruin cerkwi w Krywem, gdzie się w samotności pomodliłem.
Następnie powędrowałem ścieżką do drogi na Rylim, nadchodził wieczór i ... zaczęło się. Jakby wszystkie jelenie byki zjadły naraz po kilogramie viagry. Chyba rywalizowały o tę piękność, którą widziałem po drugiej stronie Sanu.
Z Rylego miałem ochotę wrócić do Sękowca przez Hulskie (bliżej i bez wzniesień), ale ... prawie zapadał już zmrok. Pomyślałem, że jednak lepiej będzie, jak ciemność złapie mnie na stokówce do Zatwarnicy, niż w gęstym lesie. Miałem latarkę, ale nie wziąłem zapasowych baterii - to też było powodem owej „rejterady”.
Za to mogłem sobie zaliczyć tego dnia całe 30 km (jeśli nie więcej), a przez Hulskie byłoby znacznie bliżej.
W Zatwarnicy (po ciemku) obszczekiwały mnie psy. Do leśniczówki w Sękowcu wróciłem dobrze po 19-tej. Zmęczony byłem tak, że nawet się nie umyłem, tylko wypiłem dwa piwa i poszliśmy z Sabiną spać. Nie ma nic przyjemniejszego na zmęczenie niż mrucząca, przytulona kotka.
26 września
Czysta kartka w kalendarzu. Nic konkretnego nie robiłem. Zdaje się, że tego dnia wybrałem się do Zatwarnicy po miód i odnowiłem zapas piwa. I chyba tego dnia Sabina złapała pierwszą mysz.
27. września. DYŻUR W DWERNIKU
Tylko ja jeden przyszedłem do „Piekiełka” wprost z trasy wycieczkowej. Zrobiłem ok. 16 km - z Sękowca przywędrowałem przez Magurę (887 m n.p.m.), Dwernik Kamień (1004 m n.p.m.) i Nasiczne.
A inni ? Przyjechali samochodami lub przywędrowali od Lestka (kilkaset metrów).
Frekwencja imponująca. Chyba 27 osób. Ja przyszedłem jako 17-ty z kolei. Było to o godz. 14:30 lub coś koło tego. Relację z dyżuru złożyła już Asiczka, poza tym polecam niezmiernie ciekawy fotoreportaż na stronie Irka (www.bieszczady.biz.pl).
Ale obyczaje w naszym kraju upadają ! Piękna Iza, zasługująca na to, aby nosić Ją w lektyce, sama robiła za szofera. Przywiozła i odwiozła (ale na szczęście potem znów wróciła) swoim samochodem pewnego dżentelmena. Napisałem: dżentelmena, gdyż później podziękował Jej za to publicznie na forum.
Po 18-tej przyjechała po mnie Basia i odwiozła do Sękowca.
Na tym się jednak owe sobotnie atrakcje nie skończyły. Po drodze Basia zgarnęła z trasy do samochodu swojego wczasowicza, kol. Jacka, który co roku we wrześniu łapie i opisuje bieszczadzkie żaby i inne płazy. Teraz też miał jakieś świństwa w słoikach. Od słowa do słowa, zawiązała się bieszczadzka rozmowa. Kontynuowaliśmy ją w Sękowcu, jasne że nie przy herbacie.
Następnego dnia miałem potężnego kaca. Wódka na podkładzie z piwa i jabola (wypitych w Dwerniku) - to jest to ! Obiecałem sobie (po raz kolejny), że już nigdy więcej !
28. września
Leczyłem kaca, a Sabina łapała na dworze myszy (szt. 2) i znosiła je do domu. Wywaliłem to półżywe świństwo w gęste krzaki za domem, czym strasznie obraziłem kotkę. Poniewczasie zdałem sobie sprawę, że przecież to był dla mnie prezent, przyniesiony przez nią, aby sobie go dogryzł i pożarł. No bo co taka kocina może ofiarować swojemu panu, oprócz zdobyczy ?
Ale nawet gdybym się domyślił, to też bym nie zjadł owego kociego poczęstunku, jako że tego dnia w ogóle nic nie zjadłem, przyjmowałem jedynie płyny. Najpierw wodę i herbatę, a potem (gdy ustały torsje) soki owocowe. A od południa nawet piwo.
29. września
Najpierw „nawalił” Jacuś. Jeszcze w sobotę umówiliśmy się na wspólną wędrówkę w poniedziałek. Zapukałem do jego domku punktualnie o 10-tej, tzn. zgodnie z umową. Otworzył rozmamłany, skacowany. Przeprosił, zaproponował, abym przyszedł za godzinę. Szkoda było dnia, więc nie zaakceptowałem tej zmiany planu. Już widocznie jest mi pisane samotne wędrowanie w tym roku.
Z Sękowca doszedłem stokówką na Otryt do niebieskiego szlaku. Szlakiem tym powędrowałem aż do Chaty Socjologa (w odbudowie), stamtąd zszedłem do Chmiela, a z Chmiela wróciłem szosą do Sękowca. Ok. 23 km.
Na Otrycie znów jelenie ryki. Gdy nastała na chwilę cisza, sam „ryknąłem” ze dwa razy, czym strasznie sprowokowałem te byki. Musiały mi „zapamiętać” tę łanię znad Sanu, gdyż odgrażały mi się prawie aż do samego terenu budowy nowej Chaty Socjologa.
W Chmielu odpocząłem przed sklepem, indagowany czy nie kupię grzybów. Nie kupiłem. Za to po raz pierwszy w życiu wypiłem piwo „Dębowe mocne”, które mi nawet zasmakowało.
30. września
Deszcz. Siedzę w domu i czytam potrzebne mi przepisy (z programu Lex Polonica Prima, który mam w laptopie). Piwa nie piłem wcale lub tylko jedno.
W pewnej chwili usłyszałem przeraźliwe kocie miauczenie. Sabina właziła po firance za jakimś robakiem na oknie (pełno tego, ale to już są uroki mieszkania w lesie) i zaczepiła się jedną łapką tak, że na niej zawisła. Uwolniłem zwierzątko i dałem klapsa.
Nic więcej szczególnego się tego dnia nie zdarzyło.
1. października
Z Sękowca powędrowałem stokówką do Nasicznego, stamtąd do Dwernika, aż do skrzyżowania z szosą do Zatwarnicy. Ok. 17 km. Diabli nadali, że akurat podjechał autobus, zatrzymał się, a mnie coś podkusiło i wsiadłem do niego. Bilet do Sękowca tańszy od piwa bez kaucji. Dojechałem z dziatwą szkolną do samego skrzyżowania z drogą do ośrodka.
A w planie miałem dojście do Chmiela, potem powrót do Sękowca okrężną drogą (stokówką pod Otrytem).
Zły byłem na siebie aż do wieczora.
2. października
Zrobiłem sobie wycieczkę samochodową do Polańczyka. Odwiedziłem tam stare kąty, tj. ośrodek wypoczynkowy MSWiA, w którym bywałem prawie co rok w latach 1986 - 1998. Pogadałem sobie z dyrektorem, ciągle tym samym (i słusznie, bo to dobry dyrektor). Nazwał mnie zdrajcą, więc mu powiedziałem, że jak przeniesie ośrodek pod Otryt lub połoniny, to do niego wrócę. Powspominaliśmy wspólnych znajomych, tych z Krosna, Rzeszowa i Warszawy.
Następnie przeszedłem się po Polańczyku, wstąpiłem do małej przytulnej jadłodajni na obiad „domowy”. Tam dostałem b. miły telefon z redakcji „Poltextu”, że podręcznik, którego mam być współautorem, na jesieni zostanie wydany. To już druga moja książka w tym roku (Lupino otrzymał egzemplarz autorski jeszcze tej pierwszej).
Potem szukałem w sklepach wełnianych, wysokich skarpetek, bez rezultatu. Wcześniej, po drodze, pytałem o nie w Lutowiskach i Czarnej. Nie ma i nie ma. Powrót PRL-u, czy co ?
Wpadłem do kafejki internetowej i umieściłem post na naszym forum. Zapowiedziałem w nim swoje przybycie na dyżur do „Piekiełka” w dn. 4.X.
Wyjeżdżając z Polańczyka zatrzymałem się na wzgórzu, koło handlujących „Ruskich” i kupiłem wreszcie 4 pary poszukiwanych skarpet (po 5 zł). Niestety 3 pary z nich okazały się za duże, sprezentowałem je później Adamowi i Lechowi.
3. października
Trasa b. podobna do tej z dn. 25 września. Z Sękowca poszedłem do Zatwarnicy, stamtąd stokówką do Krywego, obszedłem Krywe wstępując obowiązkowo do tamt. ruin cerkwi (ależ mnie tam ciągnie !), wróciłem tą samą drogą. Łącznie ok. 23 km.
Odwiedziłem też Tosię M., zapowiadając się u niej ze znajomymi w najbliższy poniedziałek lub wtorek, z wizytą na górski obiad „agroturystyczny”. Zgodziła się, więc uznałem, że jesteśmy umówieni. Jak się później okazało, byłem w błędzie.
W Krywem spotkałem też dwoje młodych ludzi, wyraźnie zachwycających się krajobrazem. Powiedziałem im, że oglądają najpiękniejszą dolinę świata. Odrzekli coś, co mnie zastanowiło i co muszę (już w przyszłym roku) sprawdzić. Wg nich jeszcze piękniejsza jest nadsańska dolina Dydiowej. Tyle tylko, że trzeba się tam przebić przez Kiczerę Dydiowską. Jest to jednak teren poza obszarem BdPN, a więc można tam dojść nieoznakowaną ścieżką.
Wcześniej (rano) zadzwoniła do leśniczówki Asiczka z informacją, że w niedzielę 5.X. odbędzie się odpust w Łopience. Umówiliśmy się więc tam ok. godz. 13-tej.
Wieczorem przyjechały Żabki + 1. Czyli „Ich Troje”: Adam, Ania i Lech. Mieli zarezerwowany domek nr 4 (ten dla VIP-ów, jak go nazywa Irek), ale dopiero od niedzieli 5.X. Wcześniejsze 2 noclegi spędzili w 10-tce.
Po rozpakowaniu się zaprosiłem ich do siebie. Ania coś upichciła, ja polałem coś do kieliszków i dość wesoło nam ten wieczór upłynął.
4. października
Wspólna wyprawa do Tarnawy Niżnej (samochodem Adama). Stamtąd spacer do cmentarza w Dźwiniaczu Grn. W planie mieliśmy dalszą drogę nad Sanem, a potem powrót lasem, ale ... zaczęło lać.
Zatem wracamy. Aby trochę urozmaicić wycieczkę i nie stąpać po własnych śladach skierowałem ich wzdłuż Sanu, nie wracając na oznakowaną ścieżkę turystyczną. Okolice te znam dość dobrze, nie raz tam bywałem. Doszliśmy prawie do ujścia potoku Roztoki do Sanu. Jak tu przejść ? Na ścieżce turystycznej był mostek, tu go nie ma. Ja przeskoczyłem po kamieniach, mocząc buty (ale nie nogi) do kostek. Przeszedłem „suchą nogą”. Kombinacja: wszyty język (w butach) + impregnacja zdała egzamin. Podobnie Lech, z tym, że on przeprawił się przez rzekę z Anią na plecach. Adam też sobie jakoś poradził. Miał chyba jednak mieszane uczucia, widząc jak ktoś inny przenosi jego kobietę.
A potem coś mi odbiło i ich postraszyłem. Powiedziałem, że właśnie przekroczyliśmy San i jesteśmy na Ukrainie. Ania uwierzyła i pobladła. Potok Roztoki ma tu szerokość Sanu, a jego ujście było schowane za drzewami. Ania pomyślała, że San ma tu właśnie swoje kolejne „zakole”.
Cały czas padało. Zapisaliśmy więc sobie na konto te skromne 8 km i ... do samochodu.
W drodze powrotnej wstąpiliśmy na chwilę do „Piekiełka”. Lało coraz mocniej: deszcz i jeden gość tuż przed knajpą, przy wejściu.
Może ktoś w środku dyżuruje ? Owszem, było jeszcze trzech miejscowych konsumentów znanego Wam wina. Szefowa powiedziała, że „z internetu” nikogo jeszcze u niej dziś nie było. Poprosiłem ją, aby ewentualnego „dyżurnego”, jaki mógłby się później pojawić, poinformowała że Stary Bywalec był, ale pojechał do Sękowca, jest tam w leśniczówce i zaprasza do siebie. Na wszelki wypadek zrobiłem też w knajpie „drobne zakupy”.
Nikt się jednak nie pojawił. Wieczorem znów przyjąłem Żabki i Lecha na kolacji u siebie, miałem w końcu o niebo lepsze warunki bytowe.
5. października
Odpust w Łopience !!! Ale czy on obejmie takiego heretyka (kalwina), jak ja ? Albo Żabki (pozwolicie, że nie podam przyczyny swoich wątpliwości) ?
W każdym razie - jedziemy (dziś moim samochodem). Zmierzamy przez Ustrzyki Grn., Wetlinę, Kalnicę, Przysłup do Dołżycy, gdzie skręcamy w prawo na drogę do Bukowca. Droga robi się coraz gorsza, tylko na początku są jeszcze jakieś ślady remontu. Dojeżdżamy do parkingu między Bukiem a Polankami, gdzie zostawiamy auto. Pieszo wędrujemy do Łopienki. Trasa strasznie rozjeżdżona, większość pielgrzymów dojechała samochodami aż pod samą cerkiew.
W cerkwi tłok, zostajemy na zewnątrz, korzystając z głośnika. Ksiądz greckokatolicki pomstuje na hierarchię rzymskokatolicką z Wrocławia, szczegółów nie słucham. Oglądam odrestaurowaną cerkiew, na razie tylko z zewnątrz i pierwsze wrażenie odnoszę negatywne: byle jaki tynk zewnętrzny i w fatalnym brudnoszarym kolorze.
Impreza powoli ma się ku schyłkowi, przynajmniej w jej liturgicznej części. Ludzi ubywa. Wchodzimy do środka, cały czas szukając wzrokiem Asiczki. Co tylko ktoś mignie lampą błyskową, zaraz tam się kierujemy.
Niestety, nie przyjechała.
A potem nastąpiło coś, co mnie bardzo zaintrygowało. Z prelekcją historyczną wystąpił p. Stanisław Orłowski. To taki miejscowy autorytet w dziedzinie przewodnictwa i ratownictwa górskiego, a także dziejów bieszczadzkich (historyk z wykształcenia). Opowiedział b. ciekawą rzecz, wcześniej mi absolutnie nieznaną. Nie tylko mnie nieznaną - nic o niej nie wspomina także p. T.A. Olszański, autor obszernej, historycznej części przewodnika bieszczadzkiego wydawnictwa Rewasz.
Otóż wg p. Stanisława Orłowskiego (powołującego się na badania źródłowe innego historyka) w 1672 r. miała miejsce trauma bieszczadzka porównywalna z późniejszą o kilkaset lat akcją „Wisła”. Polska prowadziła wtedy wojnę z Turcją. Tatarzy (sojusznicy i lennicy Turcji) wtargnęli na ziemie Bieszczad (m.in. do Łopienki), skąd uprowadzili kilkadziesiąt tysięcy (?) mieszkańców, paląc ich domostwa. Nie doszli z jasyrem na Krym, gdyż zostali rozbici przez wojsko koronne. Uwolnieni chłopi (ci, którzy przeżyli) nie wrócili jednak do swoich domów (bo ich już nie mieli), lecz w większości pozostali (zmieniając panów) ze swymi wybawicielami.
Muszę koniecznie coś na ten temat poczytać. Nie omieszkam wystąpić w tej sprawie na forum. Chyba że mnie uprzedzi p. St. Orłowski.
Potem powrót na parking błotnistą, rozjeżdżoną przed chwilą drogą, w strugach deszczu. Wsiadamy do samochodu, ale wracamy inną trasą: przez Polanki i Terkę do Bukowca, gdzie skręcamy w prawo i przez Rajskie, Polanę, Czarną i Lutowiska jedziemy z powrotem do Sękowca.
Na odcinku do Terki droga coraz gorsza, jadę ostrożnie, chwilami na drugim biegu, żal mi mojej toyoty. W Terce zatrzymujemy się na pstrąga. Pyszny.
Po przyjeździe do Sękowca pomagam Żabkom i Lechowi w przeprowadzce do domku „VIP-owskiego”. Od razu rozpalamy w kominku, robi się taki ciepły, traperski nastrój. Od tej pory już ja u nich, a nie oni u mnie, spożywam „obiadokolacje”.
6. października
Leje równo. Jedziemy więc nissanem Adama do Leska „nawiedzić” Asiczkę. Po drodze zatrzymujemy się w Równi (w deszczu oglądamy cerkiew, obecnie kościół rz.-kat.), a jadąc z powrotem „zahaczamy” o galerię malarską w Polanie.
Asiczka przyjmuje nas (pomimo niezapowiedzianego charakteru wizyty) z wrodzonym tylko sobie wdziękiem i uprzejmością. Demonstruje nam m.in. artystycznie wykonane makiety bieszczadzkich cerkwi, w większości już nieistniejących. Odwiedzamy redakcję „Echa Bieszczadów”, robiąc pamiątkowe zdjęcia z Panią Naczelny Redaktor.
Potem kierujemy się do budynku synagogi, mieszczącego obecnie m.in. galerię obrazów. Później zwiedziliśmy jeszcze zaniedbany cmentarz żydowski. Cóż z tego, skoro nie potrafiliśmy odczytać napisów (tylko na jednym grobie jest napis po polsku, pozostałe po hebrajsku). Większość pochowanych tam Żydów zapewne znała tylko jidysz i język polski oraz ruski, ale napisy na płytach nagrobnych musiały być po hebrajsku !
Od pani sprzedającej bilety wstępu do galerii kupiłem nr 6 rocznika „Bieszczad” (z 1999 r.). Zainteresowało mnie w nim parę artykułów, m.in. zawierających relacje ofiar wysiedleń z lat 1945-47 z rejonu Ustrzyk Dln., Lutowisk i Czarnej. Z terenów tych wysiedlano wówczas Polaków, jako że ziemie te włączono do b. ZSRR, do którego należały aż do 1951 r. Temat na odrębną, ciekawą dyskusję na naszym forum. Może już niedługo.
Z Leska wracamy inną trasą - nie przez Równię i kawałek Ustrzyk Dln., lecz przez Hoczew, Polańczyk, Polanę, Czarną i Lutowiska.
W Sękowcu znów obfita, zakrapiana obiadokolacja.
7. października
Kiedyś było tego dnia święto MO i SB. Może dlatego, że ja też używam skrótu „SB”, od rana nie pada i nawet nie zapowiada się na deszcz ?
A zatem - najpierw trzeba wydobyć „skarb” zakopany dla mnie w maju przez uczestników II KIMB. Obiecałem to solennie Asiczce. Kopię ja, kopie Adam, kopie Lechu. Niemalże wykopaliśmy krzak, pod którym miał ten skarb spoczywać. Zryliśmy Basi ogródek jak trzy dziki. Ania trzyma w pogotowiu aparat fotograficzny, aby zrobić zdjęcie w najważniejszej chwili - wydobycia skarbu. Wszystko to na próżno, nie doczekała się. Skarbu nie ma.
Sprawdzamy też ziemię kłując ją tym „szpikulcem”, który zademonstrowałem Wam w Dwerniku. Co tylko coś zgrzytnie o ostrze, zaraz kopiemy w tym miejscu. Chyba z 10 kamieni wykopaliśmy w ten sposób.
W końcu (po ok. pół godzinie) dajemy za wygraną. Szkoda dnia i jego ładnej pogody. Wybieramy się do Krywego do Tosi M. na zamówiony przeze mnie (!) obiad agroturystyczny.
Idziemy przez Zatwarnicę, koło kościoła. Cały czas świeci słońce, chociaż chmur przybywa coraz więcej. Na szczęście nie tyle, aby nie można było podziwiać z Rylego całej doliny (najpiękniejszej w słońcu, gdy się ją ogląda idąc z góry).
A u Tosi bardzo przykra niespodzianka. Obiadu nie ma i nie będzie. Tosia nie wypiera się przyjęcia zamówienia, ale ... miała na głowie ważniejsze sprawy niż jego przygotowanie („a zresztą nie muszę się tłumaczyć” - to jej słowa). Na „otarcie łez” przyjmuje nas herbatą z herbatnikami petit beurre. Wychodzi na to, że wobec swoich przyjaciół (na których opinii bardzo mi zależy) to ja „zrobiłem z gęby cholewę”. W końcu to ja ich tam zaprosiłem „na obiad” i w tym celu wędrowaliśmy kilkanaście km bez suchego prowiantu.
Cóż - tylko raz Cygan przejdzie przez wieś, jak kiedyś powiadali (słusznie) nasi chłopi. Więcej z p. Antoniną Majsterek w żadne układy nie wejdę, a i Wam odradzam.
Pożegnawszy się uprzejmie ale chłodno z wyżej wymienioną wracamy, obchodząc Krywe i obowiązkowo wstępując w ruiny cerkwi.
Chmurzy się coraz bardziej, więc podejmuję (jako niekwestionowany woditiel wycieczki) decyzję o powrocie do Sękowca znacznie krótszą drogą - przez Hulskie. Schodzimy wąską, chwilami bagnistą, ścieżką w dół. Mijamy jeźdźca na koniu. Przekraczamy w bród potok Hulski, znów moje buty zdają egzamin na piątkę. Żabki i Lechu skaczą jak małpy po konarach nadbrzeżnych drzew. Czekam na nich ok. 10 minut.
Dochodzimy też do ujścia Hulskiego do Sanu, znajdujemy tam ruiny młyna.
Następnie wędrujemy dość błotnistą drogą nad Sanem do Sękowca (osady), gdzie uzupełniamy w sklepie zapas chleba i piwa oraz nabywamy (w sąsiednim domu) 3 duże słoiki miodu spadziowego.
Dochodząc do leśniczówki i ośrodka w Sękowcu czujemy pierwsze krople deszczu. Jest godz. 17-ta. Udało się nam zaliczyć ok. 20 km przy względnie ładnej pogodzie.
Wieczorem, przy kominku w drewnianym domku Żabek i Lecha, tradycyjna obiadokolacja.
8. października
Znów, cholera, leje. Ładujemy się więc do mojego samochodu (kolej na mnie !) i jedziemy do Ustrzyk Dln. W końcu to stolica „naszego” powiatu, której nie można nie zwiedzić.
Ze względu na „opad ciągły o charakterze intensywnym” zwiedzanie ograniczamy do muzeum i ... bazaru. W muzeum spędzamy jakieś 2 -3 godziny, przypadkowo spotykamy tam p. Stanisława Orłowskiego - tego samego, który wystąpił z bardzo ciekawą prelekcją historyczną podczas odpustu w Łopience (vide dzień 5.X.). Opowiadam mu o wczorajszej wyprawie do Krywego i Hulskiego. Ostrzega nas przed psem jedynego gospodarza w Hulskiem, który (pies, a nie gospodarz) pogryzł niedawno turystę z Krakowa i teraz jego rodzina telefonuje z zapytaniem, czy pies był szczepiony.
W księgarence obok (w tym samym budynku) kupuję nr 7 rocznika „Bieszczad” (rok 2000), ze względu na artykuły nt. niemieckiego osadnictwa w Bandrowie oraz śmierci gen. K. Świerczewskiego. To też ciekawe tematy na zimowe wieczory na naszym forum.
Na bazarze nabywamy duży kosz rydzów, które konsumujemy wieczorem przy kominku. Posiłek raczej abstynencki, gdyż Żabki i Lech następnego dnia już wyjeżdżają. Za to smażone rydze wręcz pyszne.
9. października
Rano pożegnanie Żabek i Lecha. A potem trochę lektury i drzemki w dzień. Ze względu na niepewną pogodę nigdzie nie polazłem. A szkoda, bo do wieczora tylko cały czas zapowiadało się na deszcz, ale zaczęło padać dopiero koło 17-tej.
Wieczorem pożegnalna nalewka z Basią, połączona z czytaniem interesujących Ją przepisów ustawy o lasach (z laptopa) i oglądaniem zdjęć z dyżuru w Dwerniku, które Asiczka podarowała mi na płytce CD.
10. października
Rano pakowanie się i przygotowanie do powrotu do Warszawy. Wolę pakować się do drogi powrotnej niż do „wyjazdu tam”, trwa to krócej, nie trzeba zastanawiać się, co by tu jeszcze zabrać. Bierze się, co swoje i w drogę. Brudnych ciuchów też nie trzeba ładnie i oddzielnie składać.
Pożegnanie z Basią. Gdy dowiedziała się, że ostatecznie nie odnaleźliśmy „skarbu”, chwyciła łopatę i sama zaczęła kopać, proponując abym jeszcze parę minut zaczekał. Ale też tylko się niepotrzebnie zmęczyła.
Ok. 10 minut trwało łapanie Sabiny, która chciała chyba „wybrać wolność” i pozostać w Bieszczadach. Wyraźnie nie lubi podróżować w koszyku, mimo iż kosz jest dość spory i z wygodnym materacykiem w środku. Boję się jednak zaryzykować puszczenia jej „luzem” w samochodzie. Mogłaby podejść mi pod nogi i skomplikować „nożne” czynności kierowcy.
Powrót przez Lublin (dokładnie 485, 6 km), a zatem podróż o prawie 37 km dłuższa niż przez Radom. Wybrałem ten wariant ze względu na zapamiętane roboty drogowe (wspomniane pod datą 20.IX.).
Gdzieś tak w połowie drogi pomiędzy Rzeszowem a Lublinem zaczęło padać (dawno nie padało !) i tak było już aż do samej Warszawy. W Lublinie wpadłem w mały poślizg hamując ostro, gdy zauważyłem zmianę światła na żółte przed dużym skrzyżowaniem. Na szczęście ani przede mną, ani po prawej stronie (gdzie mnie trochę „poniosło”) nikogo ani niczego nie było. Cóż, moja toyota corolla to wariant „podstawowy”, bez ABS-u.
Zmierzchało już (deszcz, gęste chmury) gdy wyjeżdżałem z Lublina.
A potem miałem wrażenie, że cała Warszawa ucieka na wschód. Nieprzerwana kolumna samochodów z przeciwka. Nic dziwnego, to przecież piątek. Warszawiacy wyjeżdżają masowo na weekend, a osoby spoza Warszawy (pracujące lub studiujące w Warszawie) równie masowo jadą na 2 dni do swoich rodzin. Samo życie.
O złych nawykach kierowców pchających się „na trzeciego” szkoda pisać. Zaznaczę tylko, iż po ciemku jest to bardziej niebezpieczne - nie widać, co się dzieje na poboczu.
Ale największa „przyjemność drogowa” (w wielkim cudzysłowie) czekała mnie już w samej Warszawie. Na skrzyżowaniu z ul. Ostrobramską byłem o godz. 18:45, a pod dom na Ochocie dojechałem o godz. 20:00 (w normalnych warunkach na pokonanie tego odcinka nie potrzeba więcej niż dwadzieścia parę minut, wliczając w to postoje na nielicznych światłach). Utknąłem w 2 paskudnych korkach: raz na trasie „Ł” (trasie „szybkiego ruchu” tylko z nazwy), a potem na ul. Banacha.
Aż wreszcie dojechałem cało i szczęśliwie. Żona i córka pomogły mi znieść klamoty do mieszkania, a potem odprowadziłem samochód na parking „społecznie strzeżony” przy budynku, w którym mieszkam.
I to by było na tyle. Ciąg dalszy nastąpi - da Bóg, to w przyszłym roku.
Serdecznie pozdrawiam
Stały Bywalec
Ps. Tej niedźwiedzicy, co ją T.B. na mnie napuszczał, nie spotkałem. Kto wie, czy T.B. nie odwołał całej tej lodowo - niedźwiedziej akcji osobiście. Ze trzy razy spotkałem w okolicach Zatwarnicy i Dwernika samochód z poznańską rejestracją, zdaje się - nową skodę (czeski volkswagen). Raz nawet minął mnie on na stokówce koło Zatwarnicy (zdziwiłem się wtedy, że kierowcy nie żal tak dobrego samochodu na tę drogę).
Zakładki