Historia o jeźdźcu urwanym z choinki...
Idę sobie. Moja ścieżka "antystresowa" to trasa, która wiedzie tuż pod wzgórzem Baszta.
Idę sobie, cisza, od czasu do czasu słyszę dzięcioła (nie mogę go wypatrzyć, ale słyszę), od czasu od czasu od strony Huzel po Sanie niesie się szczekanie jakiegoś psa. Ja wypatruje materiały do zdjęć. Robię akurat zdjęcie jakiemuś krzakowi, gdy coś każe mi się odwrócić. Już, natychmiast!
Aż podskoczyłam, bo jakieś 6 metrów ode mnie okutany w czapę jeździec zatrzymał siwka. Wcześniej nie usłyszałam tętentu, bo świeży śnieg chyba wytłumił je...
Zaskoczona z aparatem gotowym do zdjęcia wykonałam półobrót... no i jakoś tak odruchowo nacisnęłam. Aparat był w trybie bez lampy. Jeździec się zapienił, krzyczał, że może bym najpierw raczyła go spytać o pozwolenie - jego i konia. Przestraszona i skonsternowana powiedziałam, że mnie zaskoczył i przestraszył i nawet nie wiem czy zrobiłam zdjęcie... a poza tym nie przestraszyłam konia - bo nie było błysku. I jeszcze coś dodałam o zabieraniu duszy...
Ale tak w jej głębi to się bałam, a serce miałam w gardle. Koń parskał niespokojnie. A jeździec odkrzyknął groźnie że sobie nie życzy, bo może jest POSZUKIWANY..." No masz ci los... zaraz mnie stratuje pomyślałam. I trzeba to było siedzieć za stołem świątecznym, a nie błąkać się po odludnych ścieżkach...
I nim zdążyłam jeszcze coś sobie (lub jemu nawrzucać), to on spiął konia i ruszył z takim impetem, że zaświszczało mi w uszach.
Oddalili się błyskawicznie. I muszę przyznać, że wyglądało to bajecznie (mimo grozy). Jeszcze stałam tak ze 3 minuty zanim ruszyłam dalej. Przede mną Czulnia. Cisza... ani śladu jeźdźca. Zeszłam do ujęcia wody na Sanie i usłyszałam znów... tętent...ałaaaaaaaaaa. Wspięłam się na ścieżkę w kierunku lasuuuuuuuuuuuuuu, uuuuuciekaććććććć
cdn
wasza
Zakładki