Nadarzyła się okazja na krótki wyjazd, więc trzeba było z niej skorzystać. Plecy już tęskniły za ciężkim plecakiem. W piątek 10 maja, razem z kumplem z pracy, rankiem wsiadamy w auto i obieramy kierunek Bieszczady. Przez całą drogę w radiu straszą nas deszczem, burzami i plagami egipskimi. Jak będzie to będzie.
Po południu lądujemy w Baligrodzie, auto zostawione przy rynku, plecaki na plecach i marsz kawałek szosą zanim wkroczymy w las. Maszerujemy sobie spokojnie pasmem Łopiennika. Las malowniczy, z młodymi bukowymi liśćmi.



Kilometry mijają, cisza i spokój. Straszono deszczami a tu nawet słońce czasem wyjrzy.



W wyższych partiach las jeszcze bez liści. Mijamy Durną i szukam starych znaków do Łopienki. Znaki udaje się znaleźć, ale szlak to tak trochę tylko z nazwy. Ścieżki nie ma, wiatrołomy, pewnie przejdzie kilka osób w roku. Czujemy już zmęczenie, aby urozmaicić ostatnie kilometry, malowniczo wywijam orła prosto w błoto. Do wiaty w łopieńskiej bazie docieramy po zmroku. Jakoś nam się wydłużyła ta droga. Wieczór przy kominku i nalewce, nocleg na pięterku. Jest pięknie.

Sobota, 11 maja.

Poranna kawa przy dźwiękach lasu.



Ruszamy dalej ku łopieńskiej cerkwii.



Przy cerkwi żywego ducha. Jesteśmy sami.



Wspinamy się na Korbanię. Po drodze fantazyjne kładki i mostki.



Na szczycie nie byłem już kilka lat, strasznie dużo się nie zmieniło, przybyły dwie wiatki i nowe miejsce na ognisko.



Widok na połoniny wciąż ładny.



Wieczorne ognisko.



Smaczny sen w wiacie.

niedziela - 12 maja.

Pobudka przed świtem. Aparat w dłoń i idę oglądać świat. Uśpiony Zalew Soliński.



Wkrótce robi się jaśniej.



Opuszczamy Korbanię i leśnymi drogami wychodzimy na przełęcz Hyrcza. Łopiennik jeszcze nieubrany w liście.



W Tyskowej wypalacze drewna wznieśli twierdzę. Wysoki mur z drewna, furtki z zakazami, nie ma jak zajrzeć cóż za magia się tam odbywa.



Maszerujemy sobie drogą w stronę Baligrodu, ruch niewielki słoneczko świeci.



W Baligrodzie udaje nam się znaleźć mały otwarty sklepik (zakazać wszystkiego). Pakujemy graty do auta i jedziemy w dolinę Rabego spędzić miło resztę dnia.



Pod wieczór zaczyna padać, no w końcu ten zapowiadany deszcz którym nas straszono. Mamy wiatę jak stodoła więc deszcze nam nie straszne. Posłania przygotowane, kominek płonie.





Ranek wstaje mokry, dżdżysty i pochmurny. Czas ruszać w drogę do domu.
I to już koniec tej krótkiej relacji z krótkiego wyjazdu. Do następnej górskiej wędrówki...