Dziendobry jestem tu nowy i pomyślałem że wkleje jakieś wspomnienia z wypadów w Biesy. Powiedźcie czy da sie to wogóle czytać, jak komuś się spodoba to postaram sie dodać jeszcze trochę opisów (nie opisuje chodzenia po połoninach i oklepanych szlakach bo to z góry byłoby nudne).
A i jeszcze pytanko, można opisać tutaj jakies trasy nazwijmy to "poza prawem"

11-13 wrzesień 2004 r.

Kolejna wyprawa w kierunku Jabłonek, lecz tym razem zaczęliśmy od Kołonic (zwanych przez Kamila 'Kołaczyce' - wrzesień 2005). Czarnym szlakiem w kierunku Jawornego. Po chwili drogi znudziły się nam oklepane, znakowane ścieżki i postanowiliśmy ruszyć wzdłuz potoku. Jak to bywa z chodzeniem wzdłuż potoków zaliczyliśmy kilka poślizgów. Pierwszy ja w dół wąwozu, zatrzymałem się dopiero na jakimś zwalonym drzewie, potem Kamil pojechał na kamieniu w potoku ale najlepsze miało dopiero nastąpić...Otóż chwilę później Michał tak ciekawie się poźlizgnął że wylądował po pas w wodzie razem z namiotem w którym mieliśmy spać. Gdy potokowy szlak przegrodził nam zarośnięty mostek wydrapaliśmy się na górę, gdzie w środku lasu ukazało się nam rondo, tak rondo w centrum bieszczadzkiej głuszy. Po chwili podziwiania tego cuda i wykonaniu zdjęć ruszyliśmy dalej w kierunku Jawornego, po dordze znajdując dwa kilogramowe prawdziwki. Ok godziny 17 znaleźliśmy się przy drodze w okolicy Maniowa, gdzie próbowaliśmy złapać stopa, bądź to do Cisnej bądź do Woli Michowej, więc zatrzymywaliśmy samochody jadące w dwóch kierunkach. Niestety jednak żaden się nie zatrzymał i wybraliśmy się w kierunku latarni Wagabundy na piwko, bez butów w skarpetkach co wyglądało nadwyraz śmiesznie. Po drodze dwa zjęcia; psa pasterskiego i Cyca ktory postanowił z dużej obwodnicy bieszczadzkiej stworzyć sobie przybytek. W Woli Michowej uraczyliśmy się piwem po czym poszedłem pstryknąć zdjęcie zachodowi słońca, które jednak jakoś za szybko sie schowało i prawie nic z tego nie wyszło (zdj.). Po powrocie z sesji fotograficznej czekaliśmy na autobus który miał nadjechać i nawet się zatrzymał, kupiliśmy niewiadomo dlaczego bilety do Żubraczego a nie do Cisnej gdzie mieliśmy dojechać i kolejny raz zostaliśmy na drodze, jakieś 15km przed Cisną. Ponieważ robiło się ciemno coraz mniejsze szanse były na złapanie stopa a postanowienie było - dojść do Cisnej. Na szczęście jakis facet zatrzymał się takim mini-van'em i zapakowaliśmy się do środka, tylko Cycu zapomniał drzwi zamnknąć i gdy facet ruszył ten juz gotów lub nie gotów był opuścić okazję... Teraz juź spokojenie jadąc dostaliśmy się do Siekierezady gdzie miała się zacząć prawdziwie bieszczadzka impreza. Zamówiliśmy po piwie, ja oczywiście swoje 'ulubione' bieszczadzkie zapiekanki, Kamil z Michałem jakieś krokiety, które też coś im nie chciały wejść. W między czasie jak to bywa przyszła ochota na jakieś tanie, niekoniecznie dobre wino. Kupiliśmy 2 butelki nalewki miętowej, jednak po otworzeniu pierwszej Kamil szybko poleciał wymienić ją na coś innego. Sprzedawca był na tyle miły że bez problemu wymienił nam na 'Winogronówkę' (rys.), która okazała się wcale nie lepsza od miętówki. Ponieważ wino okazało się średnio apetyczne zapewne z powodu zawartości dużych ilości karbolowego dopalacza sączyłem sobie do niego przez 3 godziny piwo, Cycu okazał się juednak lepszy bo jemu wystarczyło na 5 godzin. W między czasie dosiadła się jakaś ekipa do stolika obok i zaczęli pić takie dziwne niebiesko-błękitne trunki, serwowane w kieliszkach, więc można było wywnioskować że dinks zwany tutaj SS-likierem to to nie jest. Po chwili zastanowienia zacząłem wypytywać cóż to jest...było to ów Kamikaze, niestety takim mordom jak nasze nieznane. Ale znajomi-nieznajomi okazali się także mili i zaserwowali nam 2 kolejki. Od słowa do słowa okazało się że są ze Szczecina, rozmowa potoczyła się gładko jak powiedziałem że tam studiuję. W wyniku dyskusji dostaliśmy jeszcze jakiś trunek, po czym Kamil stwierdził że nie będziemy chamy i też im coś postawimy, najlepiej nasze wino, którego 0,7l kosztowało troszkę mniej niż 0.05l Kamikaze. Impreza później potoczyła się z górki, Cycu zniknął gdzieś z Michałem i jakimś gościem od gitary, ja w między czasie usiłowałem nawiązac jakiś kontakt z niewiastą przy barze. Później doszukałem się nadto wesołych współtowarzyszy przy palenisku na polu namiotowym gdzie tworzyli jakąś bliżej nieokreśloną muzykę. Po chwili namawiania wróciliśmy z gitarą do dużo cieplejszej Siekierezady, gdzie znów spotkaliśmy jakiś ludzi tym razem z Gdańska. Nawet podobała się im moja gra na gitarze choć dla mnie nie było różnicy między dolną czy górną E. Po konsultacjach z ekipą ze Szczecina mogliśmy przespać się u nich w bagażowni, bo mieli taki ogromny namiot.

Dzień 2:

Nad ranem kiedy wszyscy zaczęli sie budzić i dochodzić do siebie zauważyli że mają dodatkowych lokatrów w namiocie, ale po chwili przypomnieli sobie kim jesteśmy, na szczęście. Kiedy wyprowadziliśmy sie od nich i zapakowaliśmy rzeczy musieliśmy już tylko po cichu opuścić pole namiotowe co by uniknąć myta. Pod nieobecność pana przy wejściu przemknęliśmy niezauważeni by zjeść śniadanko i wypić jakąś ciepłą herbatę. Po posiłku bylliśmy gotowi do dalszej drogi, jak się później okazało nie wspólnej. Dotarliśmy do Dołżycy i ponieważ był to już wrzesień Michał musiał udać sie nazajutrz do szkoły wiec musiał dojść do jakiegoś przystanku komunikacji międzymiastowej. Ja więc udałem się drogą w stronę Terki. Michał z Kamilem czarnym szlakiem przez Falową na Smerek. O stopa było ciężko więc większość drogi przebyłem po asfalcie, przynajmniej jego resztkach z buta. Kawałek podwiozła mnie wycieczka autokarem, niestety później zawracali, więc drogę od Polanek do Zawozia pokonałem marszem. Zmęczenie dało się we znaki gdy dodreptałem do Sakowczyka /Sawkowczyka/ więc postanowiłem skrócić sobie drogę przez Fedżat i pójść przez las. Już raz miałem taki plan gdy szliśmy tędy z Kamilem ale jakoś odwiódł mnie od tego pomysłu i chyba miał rację. Teraz jednak niezależny od nikogo mogłem spokojnie przemieżyć tą trasę. Jak sie okazało pomysł nie był najtrafniejszy bo mapa była z 81' a kompasu też nie posiadałem. Jak sie okazało kartografowie nanieśli tylko 1 z 5 potoków które tam przepływaja a na oko ciężko było ustaliś który to był z owej piatki. Tak więc kierując się intuicją postanowiłem dojść do drogi która powinna być za wzgórkiem jednak tam był tylko kolejny potok a za nim kolejny. Gdy wyszedłem na jakiś szczyt, postanowiłem pochwalić się swoim błądzeniem z Cycem, który w tym czasie jak można wnioskować z sms'a przeżywał także chwile grozy, a mianowicie: 'Jesteśmy na szczycie, wyciągnęliśmy zupki i butle gazową ale nie mamy zapałek'. No cóż bywa i tak.... Teraz postanowiłem za wszelką cenę dojść do tej zasranej drogi, minęła chwila i wynurzyłem się z lasu na jakiejś polanie, niezupełnie o to chodziło ale jak się okazało za chwile wyszedłem dokładnie w miejscu które zaplanowałem na początku skracania drogi. Tym sposobem szczęśliwie dotarłem do Zawozia, gdzie w sklepie zakupiełem kiełbaskę na grilla i napój bogów - piwo Żywiec, sztuk dwie. Gdy kiełbaski smażyły się zabrałem sie za nowo zakupioną lekturę 'Majster Bieda czyli Zakapiorskie Bieszczady' autorstwa Andrzeja Potockiego. Jak miało się okazać wkrótce będzie to moja ulubiona lektura którą przeczytam n-razy w przeciągu najbliższego roku, gnijąc w Szczecinie. Od tej książki i zesłania do Szczecina zaczęła się moja pełna fascynacja bieszczadami i wszystkim co z nimi związane.