A tak mnie naszedł pomysł ....
Dzień 1
Rumunia ...znów :) szczerze mówiąc, nie sądziłam, że tak szybko tu powrócę. Skład ekipy jesiennej: Irek, Ewa, Marcin, Kaśka /znaczy się ja/ :P... Przywitała nas piękna pogoda, niezliczona ilość Dacii oraz nowa przygoda. Nie mogliśmy sobie odmówić przerwy na pyszną rumuńską kawę...oraz trochę z przymusu, na omlet... fenomenem tutejszym jest to, że nawet w najmniejszej wioseczce znajdzie się bar, sklep lub inny przybytek, gdzie stoi ekspres ciśnieniowy i mocna czarna kawa kusi zapachem... Satu Mare, Baia Mare... nie wiem czemu, ale nazwy tych miejscowości ogromnie mi się spodobały, chyba są trochę takie bajkowe :)... przedzieraliśmy się przez plątaninę najróżniejszych uliczek, w poszukiwaniu właściwej drogi oraz kantoru dla Marcina... :) Celem naszym na dziś były Góry Ignis... już z Baia Mare widzieliśmy w oddali najwyższy szczyt pasma, na który to mieliśmy się właśnie dostać. Po bardzo ważnych zakupach /kiełbasa i piwo/ oraz zasięgnięciu opinii pani sprzedawczyni, o możliwości wjazdu na szczyt /no nie dała nam szans/, ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu drogi na górę... Trochę na czuja, trochę fartem, a trochę dzięki tablicy z mapą okolicy, która objawiła się po drodze , dotarliśmy do najwyższego punktu pasma Ignis...
Ponieważ było to nasze pierwsze szczytowanie :D na tej wyprawie i pierwsza jazda terenowa, opanowało nas radosne podniecenie /no jak to przy szczytowaniach bywa :P/ ... Zanim dotarliśmy na samą górę, kilkukrotnie zatrzymywały nas cudne widoki... Droga wiła się grzbietem, by w końcu doprowadzić nas do podnóża masztów... Generalnie kupa żelastwa, ale z pewnej odległości wyglądały jak rakiety z kilku etapów rozwoju podróży w kosmos ... Poniżej na zboczu grupka „kamikadze” czekała na wiatr, by wzbić się na paralotniach.... Przycupnęliśmy w rudych paprociach w oczekiwaniu na ten moment... iiiii poszedł.... jeden.... potem drugi.... W ciągu kilku chwil znaleźli się gdzieś w okolicach Baia Mare, takie znikające kolorowe punkciki... :) Powoli zaczęliśmy się rozglądać za miejscem na biwak. Wypatrzyliśmy skałkę wieńczącą grzbiet z cudnym widokiem... Tam będzie się dobrze spało :)....
Po dotelepaniu się wśród traw do owej skałki, zostaliśmy nagle i niespodziewanie otoczeni przez niezliczone zastępy lub wręcz całe armie much, muszek i innych stworzeń latająco – bzykających. Na szczęście po niedługim czasie odpuściły... /chyba nie byliśmy zbyt gościnni dla nich :P/...Powoli powstawał nasz pierwszy biwak. Namioty wyrosły momentalnie , jakby nie było 2-sekundowe :P...Irek się w swoim wręcz nawet zakochał, nie wiem czy namiot odwzajemnił uczucie :P... Szybkie wyprawy po drewno...ogólna krzątanina w oczekiwaniu na ognisko i kiełbaski :)... każdy zdążył już przepłukać kurz podróży z gardła piwkiem z Timişoary :)...
Gdy już zasiedliśmy przy ognisku i chyba każdy był już po kiełbasce, której daleko było do tych cudnych kiełbas z wyjazdu sierpniowego, rozpoczął się spektakl, lecz nie był to teatr „jednego aktora” ... drzewa, skały, chmury, słońce i jezioro u naszych stóp... wszystko cudownie się zgrało, obdarowując nas magicznymi chwilami :)... i niech Irek powie, że był taki sobie... :P... nawet nie wiedzieliśmy, że to nie jedyne przedstawienie tego wieczoru... Gdy słońce znikło już za widnokręgiem, nagle ukazało nam się Baia Mare, które rozbłysło w dolinie tysiącami świateł... Fantastyczne uwieńczenie pierwszego wieczoru...
Zakładki