We wrzesniu postanowilismy dla odmiany pojechac na ukraine poczatkowo były w planie karpaty: poloniny hryniawskie, burkut i czemirne, opuszczone miasta i bazy pod iwanofrankiwskiem i forty kolo dubna... Jednak jako ze z dwóch tygodni wolnego zrobily się ponad trzy i wogole jakos zapragnelismy zaznac jeszcze tego roku lata, slonca i ciepla (a pogoda w karpatah nie nastrajala optymistycznie) , wybor padl na cos bardziej na poludniu- na chersonska obłast i krym.

Wschodni klimat dopada nas bardzo szybko bo już w pociagu wroclaw- lwow. W zabrzu do naszego przedzialu dosiada się wiktor- ukrainiec spod rownego. Czestuje nas piwem (dla niego nie pierwszym tego dnia ) i opowiada swoje losy. Przyjechal do polski do pracy na budowie i wraca praktycznie bez kasy. Nasi rodacy zrobili go totalnie w ch..., pracowal prawie 3 miesiace, ponoc od rana do wieczora i dowiedzial się na koniec ze pieniedzy nie dostanie „bo styropian podrozal”. Jako ze umowy nie mial to dochodzic swoich praw nie było jak... Dobrze ze trafil na niejakiego mariusza, u którego popracowal jeszcze miesiac, bo gdyby nie ta druga praca to nawet by nie mial za co do domu wrocic. W rownem czeka na niego zona i coreczka , których zdjecie pokazuje nam w komorce. Poznajemy tez historie koli z karpat, którego okradli na dworcu w zabrzu i wiktor musial mu kupic bilet powrotny do iwanofrankiwska, bo jak tu nie wspomoc rodaka w potrzebie? Wiktor opowiada nam także o swoich wyjazdach do pracy na syberie, o zmianach w postrzeganiu rzeczywistosci po kilku dniach spedzonych na gornej polce plackarty, o tajemniczej chorobie swojej coreczki i roznych przygodach na polskiej budowie. Koles był w polsce pierwszy raz, spedzil 4 miesiace a tak się dobrze polskiego nauczyl ze naprawdę pełen podziw!

Nasz pociag mial mieć godzine opoznienia więc cieszymy się ze pospimy dluzej, jednak ku naszej rozpaczy stawia się we lwowie punktualnie o 6 rano... na dworcu zimno, 10 stopni, wieje jak szlag, chmury ciagna ciezkie brzuchy, co chwile leje.. coraz bardziej się ciesze ze zrezygnowalismy z tych karpat...



bilety do chersona już mamy zakupione- dzieki kochanym mi i zibi z forum www.rosjapl.info/forum

zatem pozostaje 8 dlugich godzin do odjazdu naszego pociagu więc zrzucamy plecaki w przechowalni i idziemy na miasto. Wrazenie robi pilnujacy przechowalni gosciu- maly, szczuply a 30kg plecak toperza wrzuca na gorna polke jak piorko!

Sniadanie jemy w puzatej chacie, a potem czas sobie umilamy zagladaniem w klimatyczne podworka, pelne starych aut, zarosnietych trawa i chwastem plyt , scian prezentujacych poklady farb z roznych epok czy powiewajacych na sznurkach gdzies pod niebem babcinych kwiecistych chust czy dziecinnych spioszek w sloniki.










Na jednym z podworek zaczepia mnie jakas babka- co ja tu wlasciwie robie, kim jestem i kogo szukam. Odpowiedz ze zwiedzam podworka i robie zdjecia starej architektury jakos do niej nie trafiaja – powtarza w kolko te same pytania z coraz większym zaniepokojeniem, zwłaszcza po tym jak wyczuwa we mnie obcokrajowca.. do konca pobytu na owym podworku nie odstepuje mnie na krok, a gdy wychodze- jeszcze dlugo idzie za nami ulicami...

znajdujemy również dwie mile knajpki. Jedna ze stolikami barowymi bez krzesel gdzie toperz wypija kawe. W drugiej rozsiadamy się na dluzej. To wybitnie typ knajpki gdzie się nie je, tylko „zakąsza”. Na stoly obok wjezdzaja rozne napitki w szklankach musztardowkach, jajeczka na wykalaczkach, ogorki ze sloika. Na sasiednim stoliku dwoch starszych panow w huculskich koszulach rozklada na stole gazete i kroi boczek w kosteczke, cebule w plasterki.


Zapach strawy i napitku, polaczony z ogolnym zapachem baru mlecznego roznosi się wokół.Waga jak trzeba, pani w fartuszku, wiatraczek furkocze, a rozliwny kwas w ponadgryzanych kufelkach smakuje jak nigdy dotad! Warta wspomnienia jest również trasa do kibelka, wymagajaca po drodze wykonania kilku ostrych zakretow i umiejetnosci lawirowania pomiedzy ogromnymi worami wypelnionymi tajemnicza zawartoscia, wielkich wag jak ze skupu zywca i innych zeliwnych machin kryjacych się w ciemnych czelusciach zaułkow.

No i myk, zrobila się 12.. kiedy??

w centrum ktos na nas wpada z pytaniem „czy ty może jestes buba?” Sympatyczny pysk wydaje się być dobrze znajomy- to BasiaZ znana z roznych forow, która właśnie wraca z krymu. Spotkanie krotkie acz niezmiernie mile :)

kupujac keczup zapoznajemy michala, polaka z pochodzenia, który pomaga w przydworcowym sklepiku.Gosc niezmiernie się cieszy ze może z kimś pogadac po polsku. Opowiada o swoim ojcu zesłanym do kazachstanu ktory spedzil tam 10 lat, a potem zjechal pol swiata z radzieckim wojskiem. Opowiada tez o swoim wojsku, jak sluzyl w afganistanie- przy czym prezentuje na nodze slady po kulach. Michal nie lubi rosjan, nazywa ich „czerwone pajaki” i bardzo się cieszy ze w latach 90tych rosyjska armia opuscila polske. A jeszcze bardziej nie znosi muzułmanow, takich jak np. jego szefostwo pochodzace z azerbejdzanu. Kilka razy powtarza z duma co on z takimi robil w afganistanie i gdzie jest ich miejsce.. Niestety mila i ciekawa pogawedka się konczy bo pojawiaja się wspomniani azerowie i zapedzaja michala do roboty...

zatem ruszamy na dworzec. W pociagu do chersona buzuje ogien w samowarze, napelniajac caly wagon zapachem wiejskiej chaty, zywicznego drewna i dymu.



Szykujemy sobie niepospiesznie miejsca do spania...jako ze nie chce spac na materacu (raz ze wole twarde poslanie, a poza tym te materace zawsze mi się zsuwaja z polki) więc wyciagam tylko poduszki, dla mnie i dla toperza, a materace odkladam na polki wspolpasazerow, jako ze kolo mojego plecaka już się nic nie zmiesci.
Cyrk zaczyna się gdy pozostali wspolpasazerowie ukladaja się do snu i siegaja po te „nasze” materace.. co chwile ktos biegnie do prowadnika: „a ja nie mam poduszki”, „a ja dostalem sam materac!” Atmosfera udziela się kolejnym podroznym- już po chwili pol wagonu wydziera sobie poduszki, które nagle staja się ogromnie deficytowym i pozadanym towarem.

A potem to już plackartna normalka- grafik godzin otwarcia kibelka który zawsze skrupulatnie sporzadzam, szorstki koc, lvivskie z duzej butelki, oczekiwanie na stacyjki z dluzszym postojem i wypatrywanie na nich babuszek z wałówka, pierozki, wareniki, pani z wozeczkiem z czipsami, piwem, skarpetami i krzyzowkami oraz przygladanie się lokalnemu zyciu z pozycji górnopólkowej.

I jeszcze jedno- cos czego ostatnio mi strasznie brakuje w naszych pociagach! A było, bo dokladnie pamietam z dziecinstwa.. te serwetki, szeleszczace papiery sniadaniowe i poplamione tluszczem gazety... te jajka na twardo rozbijane z impetem o szybe, te pachnace pęta kielbasy z patyczkiem przywiazanym na koniuszku, te suszone ryby i wygrzewajace się w sloncu ogryzione ich szkielety, krojone pomidory i ogorki, łuskane boby, fasole i sloneczniki.. Ta herbata z cytryna ze szklanej butelki, szerokoryjkowe termosy pelne goracej zupy z makaronem, klusek czy mielonych kotlecikow. Te oblizywane z apetytem palce i umazane dzieciece buzie! Ten zapach stolowki z czasow letnich kolonii czy wczasow w latach 80tych, który roznosi się po calym pociagu, a najbardziej wiruje pod sufitem, nie mogac znalezc ujscia przez zabite okna, wywoluje nagłe napady glodu- gdy oczy nadaremnie wypatruja handlujacych babuszek..

Wysiadamy w miescie mikolajew. Tu spotykamy się z rogozem z forum www.rosjapl.info/forum
czyli marcinem i reszta ekipy- gosia i jarkiem. Z marcinem zgadalismy się wczesniej ,internetowo-telefonicznie, na wspolny, dwudniowy przejazd mierzei arabackiej. W międzyczasie plany ewoluuja- postanawiamy spedzic razem caly tydzien wloczac się po chersonskiej oblasti. Zatem pakujemy się do auta i ruszamy w strone oczakowa. Po drodze zagladamy do rezerwatu olwija- jest tam jakieś muzeum, troche wykopkow przedstawiajacych starozytne murki, znajdujemu nawet kurhan z dawnym stolem ofiarnym oraz sklep- pod ktorym zjadamy sniadanie :)

Oczakow jest dokladnie taki jak opowiadali o nim mi i zibi- czyli „miejsce w ktorym nic nie ma” :) miasteczko polozone na brzegu morza robi wrazenie jakby ktos kiedys chcial tu zrobic kurort ale nie zdazyl, zapomnial czy nagle zmienil zdanie... ani to wczasowisko, ani rybacka wioska, raczej teren zawieszony w jakims niebycie bez przynaleznosci do jakiejkolwiek kategorii. Duzy zarosniety deptak, sporo opuszczonych domow, dokad by się nieposzlo to wychodzi się na jakas baze wojskowa, prawie na kazdym domostwie pnie się winorosl i wisi kartka ze wynajmuja pokoje- tylko tych stad turystow nie widac którzy by mieli te wszystkie pokoje zamieszkiwac.. może to nie sezon? Acz gdy mi i zibi tu byli to było podobnie- wtedy był lipiec więc pewnie przed sezonem, teraz jest koniec sierpnia więc już pewnie po... zartujemy ze tegoroczny oczakowski sezon musial przypadac między 2 a 6 sierpnia







właśnie taka atmosfera wita nas to senne miasteczko gdy zajezdzamy w sloneczny sierpniowy poranek. Jakos droga nas zaprowadza do bazy „dynamo” więc tu pozostajemy na nocleg. Baza jak przystalo na oczakow graniczy z terenem wojskowym.




Pani z recepcji usilnie probuje nas namowic do wykupienia i wyzywienia. Dziekujemy – mowiac ze cos zjemy na miescie, a pani usmiecha się tajemniczo.. Jak się potem okazuje jej zachowanie nie było pozbawione sensu- znalezienie knajpy w oczakowie graniczy prawie z cudem! Udaje nam się znalezc jedna- acz wielkosc porcji i witajacy nas zdziwiony wzrok kelnerow wskazuje raczej na istnienie w menu zakąsek pod wódke a nie dan obiadowych

odwiedzamy również plaze przy naszej bazie, gdzie można kupic od babek pyszne pierozki i „domasznie wino” a morze jest dość chlodne i objete we wladanie przez cale ławice zielonych glonow. Usilnie szukam meduz- odnajdujemy jedna, z która zaraz zawieram znajomosc delikatnie dziubiac ja palcem :)

dużo niestety jest już zdechnietych :( ponoc jak meduza urosnie za duza to ją rozrywaja morskie fale....



popoludniem wyruszamy na poszukiwanie miejsca skad by była szansa jutro na łódke na kinburnska kose. Przystan polozona najblizej naszej bazy wyglada bardzo obiecujaco- bardzo przypomina miejsce opisywane przez mi i zibi- do przystani trzeba przejsc wbrod przez wode. Zatem pytam kogoś wygladajacego na ratownika czy plywaja stad stateczki na kinburn- „tak, plywaja”.- „a kiedy”- „a nie wiem”... ruszamy więc poszukac innych portow..

Druga przystan jest ogromna, wylozona plytami.





Stoi na niej jakiś stateczek ale raczej pelni role jakby knajpy-chyba zamknietej.. pusto, cicho, tylko wiatr przewala jakieś foliowe worki. Na koncu przystani siedzi dwoch rybakow więc ich zagaduje o transport na kinburn. Twierdza ze łodki plywaja, i stad, i stamtad i wogole zewszad.. no ale kiedy? „no jak przyplyna to beda”.. wpatrujemy się w bezkresna ton morza, rowna jak stol az do mierzei.. „a dzisiaj plywaly?” -- „nie , dziś nie”..-- „a czemu dziś nie?” -- „bo może w weekendy nie plywaja” – ”ale dziś jest poniedzialek!!” – „to może tylko w weekendy plywaja?”

do rozmowy wlacza się trzeci rybak, który właśnie przyszedl: „riebjata, ja wam doradze.. idzcie na przystan i jak tam nikogo nie ma to znaczy ze nie pojedzie, a jak ktos tam będzie to może pojedzie ale niekoniecznie..”

w kolejnych miejscach uzyskujemy zblizone informacje...

na przystani marcin wpada do otwartej studzienki.. Jego noga wyglada jakby wdepnal w mine przeciwpiechotna ale na szczescie sobie nic nie zlamal ani nie skrecil. Ciekawe czy kazdego milosnika wschodnich wojazy ta przygoda spotyka przynajmniej raz w zyciu?

Szukajac kolejnych przystani i zwiedzajac miasto trafiamy na stepowy brzeg i kolejna baze woskowa


oraz na stateczki które już nigdzie nie popłyna...



w centrum bardzo przypada mi do gustu jeden pomnik



mijamy tez stadion z wyobrazonymi na plocie roznymi dyscyplinami sportowymi. Zastanowienie wzbudza zwłaszcza jedna konkurencja (ta z prawej)





Wracamy w kompletnych ciemnosciach- bardzo przydaje się latarka, gorskie buty, zaluje ze nie zabralam kompasu bo totalnie się gubimy w plataninie uliczek. Dobrze ze marcin ma GPS gdzie zapisal lokalizacje naszej bazy..bo z mapa to się kompletnie nic nie zgadza.. zauwazamy pewna prawidlowosc- ulice są albo asfaltowe i zupelnie ciemne, albo blotniste, kamieniste z ogromnymi koleinami ale obsadzone gesto latarniami.Nigdy utwardzenie drogi nie idzie w parze ze swiatlem, więc bardzo ciezko domniemywac o ich glownosci.

Znajdujemy również bardzo skuteczny sposob szukania sklepu- na sluch, tam gdzie slychac najwieksze „umck, umck” tam będzie również i jedzenie.

Do snu graja nam stada cykad, ale niestety również deszcz, który moczy nasze pranie :(