Czas na kolejną relację z wyprawy po ukraińskich pagórkach która odbyła się w dniach 25.09-05.10.

Skład taki sam jak przez ostatnie 2 lata czyli:

Hontas - główny maruda i specjalista od nicnierobienia,
Bob - człowiek od "public relations" i częściowo zastępuje Hontas w sprawach marudzenia,
Ja - operator mapy i kompasu oraz patologiczny dokumentalista.

DOJAZD:
Jak co roku spotykamy się w Przemyślu. Wyprawa zapowiada się ciekawie, ja zakatarzony, Hontas przeziębiona a do tego prognozy pogody rewelacyjnie niedobre. Takie drobne szczegóły nie są w stanie nas zniechęcić więc pędzimy busem do Medyki, przejście szybkie i o dziwo bez karteczek. Wygląda na to że nasza ukochana świecka tradycja odeszła w zapomnienie. Za granicą wpadamy na busik do Lwowa który właśnie odjeżdża. Po 1,5h już siedzimy we Lwowie pod parasolami i popijamy piwko zagryzając "czeburiakiem". Jest ciepło i słonko sobie świeci (jeszcze). Do odjazdu naszego autobusu mamy 2h luzu.



O 16.35 odjeżdża nas autobusik relacji Lwów - Sołotwina. Docelowa stacja - Miżgiria, 5h spania, gapienia się w okno i tego typu atrakcje. Po 21 pan kierowca woła do nas że jesteśmy na miejscu więc czas wysiadać. Ciemno, środek ulicy, szukamy dworca autobusowego bo tam podobno można przenocować. Idąc w stronę dworca mijamy kościół oświetlony tandetnie dziesiątkami świateł na przylegających tarasikach. Docieramy do dworca odganiając się jednocześnie od upierdliwego taksówkarza który koniecznie chce gdziekolwiek nas zawieść. Siadamy sobie na ławce by zebrać myśli. Wkrótce z tylnych drzwi dworca wychodzi pan, chwila rozmowy, pada temat noclegu i pan prowadzi nas na górę dworca. Tam pan przekazuje nas pani, która nas przyjmuje na nocleg. Jeszcze tylko znaleźć dla nas pokoik z trzema miejscami. Pokoik znaleziono ale światła brak więc pan gdzieś idzie i wraca z żarówką, wkręca pod sufitem i mamy własny pokoik ze światłem. pokój jest mały z trzema tapczanami, krzesłem i stolikiem. Wszystkie meble z pewnością pamiętają Stalina ale okna są nowe. Na korytarzu łazienka, a w łazience kibelek typu "narty" i umywalka. Generalnie spartańskie warunki za 25 hr. Nam to nie przeszkadza, jesteśmy zadowoleni że długo nie szukaliśmy noclegu. Kolacja, trochę alkoholu i spać bo o 8 musimy zwolnić pokój :P.

DZIEŃ 1:
O 8 opuszczamy kwaterę rozglądamy się za sklepem. Niestety niedziela rano i wszystko pozamykane. No cóż muszą nam wystarczyć nasze zapasy alkoholowe. Kierujemy się na zachód, docelowo pasmo Borżawy. Dochodzimy do kładki na potoku Rika i napotykamy czerwone znaki szlaku, złośliwy szlak nie chciał się od nas odczepić przez kolejne godziny.



No to zabawa się zaczyna, pierwsze poty za nami, wchodzimy na górkę z ładnym widokiem na Miżgirię.



Wkrótce dochodzimy do lasu i pniemy się na pasmo Menczyła. Gdzieś po 2h wyłazimy na grzbiet. Trochę odpoczynku, wchłanianie klimatu gór i idziemy dalej grzbietem. Dochodzimy do pierwszych połonin.



Nigdzie nie widać schodków, barierek i ławeczek, uff jak dobrze... Teraz już ładnym połoninnym grzbietem dochodzimy do głównego wierzchołka Menczyła (1247m). W tle majaczy Borżawa.



Schodzmy na obniżenie pomiędzy Menczyłem a poł. Kuka, mijamy połoninną przełączkę ze śladami pasterskimi, dobre miejsce na nocleg i po chwili zastanowienia ruszamy dalej. Po 10 minutach zaczyna się podejście na Kuka i zastanawiamy się czy się nie wrócić na przełączkę. Jak na pierwszy dzień w nogach już czuć kilometry, jednogłośna decyzja zapada gdy zaczyna kropić deszcz. Wracamy do połoninki, rozbijamy namioty i udoskonalamy istniejące zadaszenie nad ogniskiem i ławą. 50m od obozu znajdujemy źródełko. Mizerne bo mizerne ale przy odrobinie cierpliwości można nabrać czystej wody (prawda Bob?:D ) .
Pogoda się pogarsza, mży, rozpalamy ognisko i chronimy się pod marnym zadaszeniem.



Jemy, pijemy %, fotografuję i czas mija. Przed zmrokiem przychodzi kompletne załamanie pogody. Bardzo silny wiatr z deszczem. Następuje szybka ewakuacja do namiotów. I tak to zapada pierwsza noc w górach.

C.D.N.