"W sezonie zimowym 1894 na 1895 r. wychodziłem na tych nartach ponownie na Peczeniżny, po raz pierwszy 16 grudnia 1894 r. na Waratyk, 780 m, i inne wzgórza koło Peczeniżyna. Jedynym moim towarzyszem był bardzo do mnie przywiązany rudy kundel, przybłęda, żadnej rasy, z ogromnym wolem, który wabił się „Pies". Na głębokim śniegu, którego w przeciwieństwie do mnie bardzo nie lubił, starał się wskoczyć z tyłu na nartę, co mu się zwykle nie udawało, po czym zajadle szczekał.
Nie mając podczas tygodnia za dużo czasu, a chcąc wykorzystać każdy opad śnieżny, wybierałem się na tych nartach często wieczorem na niezbyt oddalone, wysoko położone, stare cmentarzysko. Wkrótce dowiedziałem się w miasteczku, że tam straszy, że widziano „ditka", sunącego cicho na zagadkowej, wąskiej linii między grobami, i śmiałem się w duchu, jak łatwo dostarczyć zabobonom miejscowej ludności nowej strawy.
Z czasem nabrałem nawet na tych prymitywnych nartach takiej wprawy, że mogłem wybierać się na większe wycieczki, przy których towarzyszyła mi począwszy od listopada 1896 r. moja małżonka, zaopatrzona w podobne narty. Wykombinowaliśmy znaczne ulepszenie więźby, mianowicie rodzaj kalosza z futerka owczego, obejmującego przód nogi, która wskutek tego mogła lepiej panować nad nartą i była też należycie ochroniona przed zimnem.
Mimo to, nie opanowawszy dostatecznie jazdy na stromych zboczach, nie posługiwaliśmy się nartami przy dużych wyprawach. Takimi były na przykład dwa zimowe przedsięwzięcia, jedno w zimie 1895 r., kiedy to bez nart, a przy pomocy karpli próbowałem samotnie wyjść na najwyższy szczyt Czarnohory, na Howerlę, 2058 m, a po raz drugi w 1897 r., gdy we dwójkę z żoną udało nam się wyjść pieszo na ten szczyt w zimie. Jakkolwiek nie były to wycieczki narciarskie, to ze względu, zarówno na ich charakter, jak również z powodu, że w owych czasach zwiedzanie „turystyczne" Karpat Wschodnich w zimie przez ludzi z miasta, nie było praktykowane zupełnie, opiszę je trochę szerzej.
Przeprowadziwszy się w jesieni 1894 r. na Pokucie u podnóża Karpat i podziwiając podczas zimowych wycieczek na pobliskie góry białe pasmo Czarnohory, zamykające południowy widnokrąg, czułem oczywiście nieprzepartą ochotę zapoznania się z najwyższym jej szczytem Howerlą. Zbliżały się święta Wielkanocne przypadające na 14 i 15 kwietnia 1895 r.: rzadką okazję zdobycia dwu wolnych dni trzeba było naturalnie wykorzystać, i jakkolwiek zdawałem sobie sprawę z wielkich trudności pokonania prawdopodobnie bardzo dużych śniegów samemu — o uzyskaniu wówczas towarzysza na podobne wyprawy nawet marzyć nie mogłem — to jednak chciałem spróbować, jak daleko „puści". Jazdy na nartach niedawno sprowadzonych jako samouk jeszcze nie opanowałem dostatecznie, zatem nie zabrałem ich, ale zapakowałem do worka karpie, które mi w Alpach wierne oddały usługi na tylu ciężkich „wyrypach" zimowych.
Dostać się wtedy choćby do Worochty nie było tak łatwym zadaniem, kolej bowiem ze Stanisławowa ku węgierskiej granicy znajdowała się dopiero w budowie, i nie wiedziałem, jak daleko można pociągiem zbliżyć się do Czarnohory. Parowóz wlókł ciężko sapiąc dwa wagony wśród ciemnej nocy doliną Prutu w górę. Kilkakrotnie przystawał na wolnej przestrzeni, aż wreszcie dojechał do Mikuliczyna. „Wszystko wysiadać" brzmiały nawoływania personelu kolejowego. To „wszystko" składało się z kilku robotników, Żydków i mnie. Godzina trzy na jedenastą w nocy. Wiedziałem, że należy za każdą cenę zmniejszyć jak najbardziej przestrzeń, dzielącą mnie od bezpośredniego podnóża Czarnohory, i to ile możności jakimś wehikułem, aby oszczędzić własne siły. Jakimś cudem zastałem przed stacją furkę, i udało mi się namówić woźnicę, by zawiózł mnie za zapłatą wcale znośną do Talarowa, a dojechawszy tam o pierwszej w nocy, jeszcze dalej do Worochty, końcowej stacji, do której pociąg kursował na razie tylko raz na tydzień. Jazda wśród ciemności była dość romantyczna, droga prowadząca gdzieniegdzie nad urwistym brzegiem Prutu zawalona dużymi zaspami śniegu, tak że niejednokrotnie niewiele brakowało, a rozklekotana furka stoczyłaby się z pochyłości w dół. Ale jakoś dojechaliśmy o w pół do trzeciej do Worochty.
Aby rozpocząć wędrówkę w nieznanym mi terenie, było za ciemno, więc uczyniłem to, co się zawsze w takich wypadkach praktykowało w galicyjskich wsiach^ na podejrzliwe pytania mojego bałaguły, gdzie ma stanąć, odpowiedziałem, przed karczmą. Schroniska lub pensjonatów wtedy naturalnie nie było. Z trudem udało się obudzić brodatego właściciela zajazdu. W izbie spała cała jego rodzina; przy słabym oświetleniu łojówki doliczyłem się około 7 osób leżących pokotem na łożach czy ławkach. Karczmarz odstąpił mi swoje łóżko, wyrzuciwszy z niego naprzód zaspaną połowicę, z którą ulokował się na podłodze. Mimo strasznej atmosfery sen wkrótce zmorzył także mnie, i obudziłem się wbrew zamiarowi wczesnego wstania dopiero o godzinie 5.30. Już za 10 minut opuściłem gospodę, zapłaciwszy za nocleg 20 centów austriackich. Poranek jasny i pogodny. Wkrótce zorientowałem się na mapie i rozpoczęłem wędrówkę, na razie po niezłej drodze idącej niedaleko Prutu.
Jak to zupełnie inaczej wyglądało, jak dzisiaj! Olbrzymi tartak, który tyle dziewiczych lasów pożarł, jeszcze nie istniał, a tam, gdzie dziś się wznosi, rozpoczynał się zwarty, ogromny kompleks ciemnego boru o bardzo pierwotnym charakterze. Wąski płaj, trzymający się przeważnie brzegu rzeki, prowadził raz do góry raz na dół, przecinając bez mostów bagniste koryta licznych dopływów, do Ardżeluzy, oddalonej od Worochty 10 km, siedziby gajowego, jedynej stale zamieszkałej osady. Nie wstąpiłem tam, nie chcąc zwracać uwagi na siebie, i pozostawiwszy most prowadzący na lewo przez Prut, puściłem się zaraz dalej odgałęzieniem drogi wzdłuż rzeki.
Śnieg stał się od razu bardzo głęboki, a co gorsze, nie był przemarznięty, lecz miękki aż do gruntu, tak że noga głęboko się zapadała. Dotąd droga była wyjechana saniami gajowego, ale teraz wszelki ślad ludzki ustał; tym więcej natomiast napotykałem na ślady przeróżnej zwierzyny. Wobec tak fatalnych warunków śniegowych nadzieja osiągnięcia wyższych regionów ogromnie zmalała, ale chciałem dojść tak daleko, jak tylko siły pozwalały. Przywiązałem karple do nóg i rozpocząłem mozolne posuwanie się naprzód. Orientowałem się w gęstym lesie, uniemożliwiającym objęcie dalszego widnokręgu, wedle potoków wpadających do Prutu, płynącego wartko w zalodowaciałym i głęboko zaśnieżonym korycie.
Skonstatowałem po jakimś czasie z przerażeniem, że potrzebowałem przeciętnie całą godzinę na pokonanie tylko 2 km. Pewne urozmaicenie stanowiły dość świeże ślady jakiegoś olbrzymiego, sądząc po rozmiarach odcisków, niedźwiedzia, krzyżującego mój płaj, a to tym bardziej, że jedynym moim uzbrojeniem był czekan."