Wstęp
Zanim przejdę do zasadniczego opisu wyprawy, konieczne jest kilka słów wyjaśnienia.
Po pierwsze: relacja miała pierwotnie nosić zupełnie inny tytuł, mianowicie: „Szarotka jest postrachem wroga!”. Ponieważ jednak na tym forum zapowiedziałem, w nawiązaniu do poprzednio tam zamieszczonej relacji (http://forum.bieszczady.info.pl/show...zki-Sturmfahrt), że będzie to „Wielki Bieszczadzki Sturmfahrt 2. Rückkehr in Bieszczaden”, postanowiłem tytuł zmienić. Skąd pomysł na pierwotny tytuł, wyjaśnię na końcu relacji.
Po drugie: opisywana wyprawa stanowiła ostatnią część „Leuthen’s Grand Tour” – wielkiej przygody, jaką daną mi było przeżyć w sierpniu 2012 r. w polskich górach. Do tej pory opisałem na forum "NPM" cz. 1 i 3 „LGT”- o wędrówkach w Beskidzie Niskim i Gorcach.
http://npm.pl/forum/viewtopic.php?t=3937
http://npm.pl/forum/viewtopic.php?t=4148
Wiele czynników sprawiło, że kontynuuję opis Tamtego Sierpnia dopiero teraz.
Po trzecie: niestety w relacji nie będzie żadnych zdjęć. Podczas wędrówki po Tatrach, poprzedzającej o 8 dni opisane w relacji wydarzenia, wyczerpał się akumulator w moim aparacie. Bazą do wszystkich czterech wypadów były wówczas Gorlice, a ładowarka do akumulatora leżała sobie w owym czasie na moim biurku we Wroclawiu. Jeśli kogoś nie zraża duży objętościowo tekst bez obrazków, zapraszam do lektury


Gdy w lipcu 2011 r. dotarłem wędrując szlakiem granicznym do Ustrzyk Górnych, wiedziałem, że będę chciał powrócić za rok w Bieszczady, by kontynuować wędrówkę niebieskim szlakiem do Ustrzyk Dolnych. Tak też się stało 17 sierpnia 2012 r. Planowałem startować z Wołosatego, by ominąć sześciokilometrowy asfaltowy odcinek z Ustrzyk Górnych. Aby jednak dotrzeć do Wołosatego z Gorlic, musiałem jechać aż trzema autobusami. O ile podróż z Gorlic do Jasła przebiegła bez problemów, o tyle autobus do Ustrzyk Górnych, na który czekałem w Jaśle, spóźnił się trochę, a po drodze opóźnienie wzrosło do godziny. Problem polegał na tym, że gdy sprawdzałem połączenia z Ustrzyk do Wołosatego wyszło na to, że mam tylko pięć minut różnicy między przyjazdem jednego, a odjazdem drugiego. Jak się łatwo domyśleć, mój plan diabli wzięli zanim w ogóle zdołałem wystartować do wędrówki. Żeby było ciekawiej, plan pierwszego dnia wędrówki przewidywał wejście z Wołosatego na Tarnicę, marsz przez Bukowe Berdo, zejście do Widełek, podejście prawie na sam szczyt Magury Stuposiańskiej i zejście do schroniska „Koliba” na Przysłupie Caryńskim. Zusammen wg mapy jakieś 8,5 godziny marszu (nie licząc postojów). Dodam, że gdy znalazłem się w Ustrzykach Górnych, minęło już południe, mój autobus do Wołosatego odjechał dawno temu, więc miałem w perspektywie dodatkowe półtorej godziny zapylania po asfalcie, co oznaczało, że jakieś 2 godziny pod koniec tego dnia będę maszerował po ciemku po górach w zupełnie mi nieznanym rejonie. Super! Ale cóż było robić? Zarzuciłem plecak na plecy i ruszyłem asfaltem do Wołosatego.
Postanowiłem próbować łapać stopa. Idąc tak szybko jak się dało, zbliżałem się powoli do jakiegoś gościa idącego przede mną, który również łapał stopa – i również mu to nie wychodziło. Po wielu bezowocnych próbach zaprzestałem machania kierowcom. „Poprzednik” kontynuował jednak swe próby i w końcu koło niego zatrzymał się biały bus. W myślach życzyłem mu udanej podróży i zastanawiałem się ile jeszcze zostało mi tego cholernego asfaltu do przejścia, gdy zobaczyłem, że ów szczęśliwiec daje mi znaki, że na mnie czeka. Gazem dobiegłem do busa i wsiadłem – szczęśliwy, że choć trochę skrócę asfaltowy odcinek i zaoszczędzę trochę czasu. Pogadaliśmy chwilę z kierowcą, mieszkańcem Wołosatego (to ilu jest tam teraz tych mieszkańców – 30?). Powiedział, że jak żyje (a żyje już długo), nie widział w Wołosatem takiej liczby samochodów turystów. Było ich coś koło 200! No tak, był akurat długi sierpniowy weekend. Przy wysiadaniu kierowca puścił tzw. „cienką aluzję”, że może odwdzięczylibyśmy mu się za podwózkę fundując jakieś piwo, więc z współpasażerem zrzuciliśmy się po parę złotych, wręczyliśmy kierowcy dziękując za podwiezienie. Ów nieznany mi turysta powiedział, że on rusza czerwonym szlakiem. Ja szedłem niebieskim, więc rozstaliśmy się. Przy okazji wejściu do BPN-u (o tej porze oczywiście od dawna już działały punkty kasowe) przekonałem się z niejakim zdziwieniem, że cena biletu wstępu nie jest jednakowa- w budce przy niebieskim szlaku była o kilkadziesiąt groszy wyższa, niż w kasie przy GSB. No cóż, zapewne niebagatelne znaczenie ma tu fakt, że niebieskim szlakiem jest z Wołosatego znacznie bliżej na Tarnicę niż maszerując szlakiem czerwonym...
Po zakupie biletu nie pozostało nic, jak wrzucić piąty bieg i dotrzeć na najwyższy szczyt polskiej części Bieszczad najszybciej, jak się da. Mapa podpowiadała, że zajmie to mi ponad 2 godziny. Sierpniowe słońce paliło, a ja maszerowałem „tempem szturmowym” mijając turystów – zarówno tych podchodzących, jak i już schodzących. Wkrótce wszedłem w zbawczy las, gdzie było trochę cienia. Tu wymijałem już hurtowo innych idących na Tarnicę turystów. Starałem się wszystkim mówić „Cześć” i „Dzień dobry”. Nie wszyscy odpowiadali, ale cóż – taki urok. Tempo było ostre, nie zatrzymywałem się wcale. Pot zalewał oczy i kapał na ziemię. Wreszcie wyszedłem ponad górną granicę lasu. Do szczytu było coraz bliżej. Tłum wchodzących i schodzących gęstniał. Z ciekawości patrzyłem na buty mijanych ludzi. Nie wiem, czy co dziesiąty miał górskie buty za kostkę. Tym razem, w przeciwieństwie do mojej rozrywki podczas równie szybkiego marszu przez Dolinę Chochołowską w Tatrach 8 dni wcześniej, kiedy dla zabicia czasu liczyłem turystów, których mijałem, nie bawiłem się w rachunkowość, ale sądzę, że minąłem znacznie więcej turystów, niż wtedy w Tatrach Zachodnich – a przez godzinę naliczyłem ich wtedy dokładnie 344 (gwoli wyjaśnienia: liczyłem tylko tych, którzy szli w tą samą stronę co ja). Tak, góry to oaza ciszy i spokoju, pod warunkiem że nie jest się w Bieszczadach w długi weekend sierpniowy przy pięknej pogodzie i nie idzie się najkrótszym możliwym szlakiem na Tarnicę we wczesnych godzinach popołudniowych...
Gdy wszedłem na szczyt, mogłem wreszcie usiąść, zdjąć plecak, coś zjeść, napić się i odpocząć. Gwar ludzi, śmiechy, aparaty fotograficzne i komórki, kamery...
Było mi to obojętne. Popatrzyłem na zegarek. Ku memu zaskoczeniu okazało się, że wejście na Tarnicę z Wołosatego zajęło mi nieco ponad godzinę. Skróciłem więc o połowę czasówkę wejściową i nadrobiłem godzinę – dość sporo, zważywszy na mój znaczny już deficyt czasu tego dnia.
Po zejściu z Tarnicy minąłem Przełęcz Goprowców i rozpocząłem podejście na Krzemień (1335 m). To też nie były rurki z kremem, ale zatrzymując się tylko na krótko, by obejrzeć się za siebie i podziwiać choć przez chwilę widoki, parłem dalej. Na Krzemieniu rzut oka na panoramę i dalej, dalej – bo droga jeszcze daleka, bo noc może zastać na szlaku. Szedłem szybko przez Bukowe Berdo, rozglądając się z ciekawością na boki. Zapamiętałem piękne panoramy. Widziałem chłopaka, który siadł z dala od szlaku i wpatrywał się w dal. Było mi przykro, że ja też nie mogę się zatrzymać, popatrzeć, nasycić. A tu pogoń, bo dzień mi się skończy. Znów Sturmfahrt, jak przed rokiem, gdy pędziłem do bacówki pod Małą Rawką wzdłuż granicy. Wtedy jednak miałem aparat, mogłem robić zdjęcia i potem wrócić do miejsc i widoków. Teraz zostały tylko przelotne spojrzenia. Kluczowe było tempo, choć przecież miało być inaczej.
Wędrując zauważyłem ciekawą rzecz – im dalej byłem od Tarnicy, tym mniej było ludzi. Pod koniec Bukowego Berda, przed wejściem w las, mijałem już tylko pojedyncze osoby.
Zejście wśród karpackiej buczyny do Widełek przebiegało bez żadnych szczególnych wydarzeń. Po osiągnięciu asfaltowej drogi z Ustrzyk do Lutowisk, zacząłem się pilnie rozglądać za miejscem, gdzie szlak schodzi z szosy. Znalazłem je i ruszyłem dalej. Wówczas to z „Gebirgjägra” (strzelca górskiego) mogłem się przedzierzgnąć na chwilę w „Sumpfjägra” (strzelca bagiennego), bo teren był wybitnie podmokły, a stąpając po trawie woda bulgotała mi pod podeszwami butów. Po przeprawie przez ten bagnisty teren rozpocząłem podejście po Magurę Stuposiańską. I szedłem, i szedłem, i szedłem – w górę, w górę, w górę. Pamiętam, że minąłem siostrę zakonną w towarzystwie jakiegoś pana (księdza?). W lesie było już nieco ciemno, a ja zastanawiałem się, jak jeszcze daleko do ścieżki, która przy kocie 983 odbija na Przysłup Caryński do schroniska.
Po dojściu na wspomnianą kulminację zacząłem szukać znaków ścieżki, lecz ich nie znalazłem. Konsternacja! „Przestrzeliłem” odbicie? Poszedłem kawałek dalej i znalazłem drogowskaz. Ufff
Zejście było szybkie i już wkrótce, mijając jakąś rodzinkę z dzieckiem, dotarłem do schroniska, podziwiając przy okazji zupełnie mi nieznany od tej strony widok na lasy porastające zbocza Połoniny Caryńskiej. Było coś koło godziny 18, z czego by wynikało, że z Wołosatego dotarłem tu w niecałe 6 godzin. Silna motywacja potrafi zdziałać cuda

Żywiłem bardzo małą nadzieję na nocleg w łóżku i dobrze robiłem, bo miejsc w pokojach już nie było. Tak więc kolejny raz (powoli staje się to tradycją!) miałem nocować w bieszczadzkim schronisku na glebie. Akurat to nie było dla mnie przeszkodą. Zapytałem tylko obsługi, gdzie się mogę rozłożyć. Po wysłuchaniu instrukcji udałem się pod wskazany adres. Zastałem tam już trzy inne osoby (dwie dziewczyny i chłopaka) rozłożonych na materacach. Przywitałem się, wyjaśniłem w czym rzecz i wspólnymi siłami przystąpiliśmy do małego przemeblowania, tak abym się zmieścił we wnęce, co łączyło się m.in. z koniecznością dyslokacji gaśnicy. Zacząłem rozmawiać z tą trójką, która okazała się niezwykle sympatyczna. Byli to: Ola, Maja i .... hmm.... Łukasz? W każdym razie cała trójka pochodziła z Łodzi i była w Bieszczadach już od kilku dni. Po zakwaterowaniu się i zapoznaniu z współglebowiczami przyszedł czas na kąpiel. Wyciągnąłem przybory toaletowe i ręcznik, po czym udałem się w obczajone wcześniej miejsce z prysznicem. Karteczka, z której treścią zapoznałem się już przedtem, informowała że ciepła woda jest od godziny 19. Było tuż po rozpoczęciu wieczorynki i jeszcze nie ustawiła się kolejka (męskich pryszniców było dwa). Po chwili przyszedł poznany łodzianin i obaj poddawaliśmy się ablucji. W międzyczasie dotarli kolejni chętni na kąpiel, pytając oczywiście, ile mają czekać. Na szczęście już kończyliśmy i dokładnie w tej samej sekundzie odsunęliśmy z nowo poznanym kolegą kotarki. Oczekujący w kolejce skomentował ten fakt sugestią, że byliśmy chyba razem w wojsku
Wykąpany wróciłem na górę, a później udałem się do ogniska, które paliło się przed schroniskiem. Pogadałem trochę z zastanymi tam osobami, m.in. z panem, który przyjechał w Bieszczady z kolegą i chodził po nich z wykrywaczem metalu. Opowiedziałem mu trochę o walkach niemieckiej 100 Dywizji Strzelców w Bieszczadach jesienią 1944 r. Uwaga – teraz będzie autoreklama
W zeszłym roku w roczniku krajoznawczym „Magury”, wydawanym przez warszawskie SKPB, ukazał się mój artykuł na temat walk wspomnianej dywizji.
Owocną konwersację przerwał deszcz, którego natężenie wkrótce osiągnęło poziom ulewy, co skutecznie przegoniło wszystkich pod dach schroniska. Reszta wieczoru upłynęła mi na rozmowach z trójką „materacowiczów” z Łodzi

18 sierpnia 2012 r. wstał szary, ponury i ociekający wilgocią po nocnej ulewie. Śniadanko i ostatnie rozmowy z sympatyczną trójką z Łodzi. Przy tej okazji wspomniałem o pewnym wydarzeniu, które wydarzyło się nieopodal schroniska (wówczas jeszcze nieistniejącego). Jak wiadomo, schronisko jest zlokalizowane na skraju nieistniejącej wsi Caryńskie, przy drodze z Nasicznego do Bereżek. W nocy z 25 na 26 września 1944 r. drogą tą, przez zajętą przez żołnierzy radzieckich wieś, maszerował sobie jak gdyby nigdy nic niemiecki I batalion 54 pułku strzelców ze wspomnianej 100 Dywizji Strzelców, mając pełną świadomość, że to teren zajęty przez nieprzyjaciela! Co było dalej? Odsyłam do mojego artykułu :P
Zanim wyruszyłem w drogę, poruszyłem jeszcze temat naszywki na prawym rękawie mojego polara. Moi rozmówcy okazali dużo większe zrozumienie dla tego faktu niż co poniektórzy forumowicze z forum bieszczadzkiego w wątku opisującym „Wielki Bieszczadzki Sturmfahrt” przed dwoma laty...

Pożegnany słowami Oli „Niechaj wiatr zawsze wieje Ci w plecy” ruszyłem w dalszą drogę. Wróciłem ścieżką na kotę 983, skąd w niecały kwadrans wszedłem na szczyt Magury Stuposiańskiej (1016 m), tonący w chmurach. Zejście wymagało wiele ostrożności, gdyż po nocnych opadach szlak był wyjątkowo śliski i błotnisty. Zależało mi na dobrym tempie, ale zjazd nie wchodził w grę
Po długiej wędrówce przez lasy dotarłem do Dwernika. W międzyczasie się wypogodziło i zza chmur zaczęło wyglądać słońce. Maszerowałem asfaltową drogą. Po jakichś 3 km takiej wędrówki przeszedłem po moście San i przy skrzyżowaniu dróg zatrzymałem się na postój i drugie śniadanie. Po przerwie poszedłem jeszcze kawałek asfaltem, po czym za niebieskimi znakami skręciłem w prawo. Czekało mnie podejście do Chaty Socjologa na Otrycie. Niby niezbyt długie (wg mapy 45 min), ale po pierwsze początkowy odcinek drogi był niesamowicie błotnisty (czyżby rozjeździli go drwale?), a po drugie gdzieś w połowie dopadł mnie lekki kryzys i spędziłem sporo czasu przy strumyczku, pijając i odpoczywając. Po zebraniu sił ruszyłem dalej, docierając wkrótce do Chaty Socjologa. Na stole przed chatą akurat jakieś większe towarzystwo szykowało śniadanie (a może obiad?). Przycupnąłem na skraju, by im nie przeszkadzać i zjadłem drugie śniadanie. Oczywiście po przyjściu powitałem ich, oni odpowiedzieli i już więcej nie wykazywali żadnego zainteresowania moją obecnością.
Swego czasu ktoś na forum bieszczadzkim napisał w wątku o I wojnie światowej, że w Chacie Socjologa znajduje się fotografia przedstawiająca żołnierzy austro-węgierskich, wykonana podobno na Otrycie podczas I wojny światowej. Nadarzyła się zatem okazja, bym ją zobaczył. Przy wejściu jednak wisiała karteczka z prośbą o niewchodzenie w butach do chaty. Moje były mocno ubłocone, a nie chciało mi się grzebać w plecaku w poszukiwaniu klapek. Po zapakowaniu niezjedzonego prowiantu ruszyłem więc w dalszą drogę. Mimo wszystko natknąłem się na ślady Wielkiej Wojny – niedaleko za chatą zobaczyłem w lesie przy szlaku pierwszowojenne okopy. Kto wie, może nawet wykorzystali je niemieccy żołnierze z I batalionu 54 pułku strzelców (tego samego, który przechodził przez Caryńskie) podczas następnego ogólnoświatowego konfliktu, gdy 23 września 1944 r. obsadzili przejściowo Otryt?

O Otrycie czytałem swego czasu, że niegdyś, nim wyznakowano tam szlak, przejście przezeń bez błądzenia było swoistym egzaminem terenoznawstwa. Ponoć łatwo się było pogubić i skręcić w któreś z licznych odgałęzień grzbietu, a kompasy miały w tym miejscu wariować i pokazywać zły kierunek (zaburzenia magnetyczne?). W każdym razie ja idąc za znakami szlaku się nie pogubiłem Mijałem kolejne kulminacje pasma, aż wreszcie dotarłem na Przełęcz pod Hulskiem. Widoczna wchodząca w las droga aż zapraszała do wejścia na Hulskie (846 m) i dalszej wędrówki grzbietem Otrytu, już bez szlaku, aż po San i Jezioro Solińskie, ale ja po krótkim odpoczynku podążyłem za niebieskim szlakiem w stronę Polany szeroką leśną drogą (częściowo asfaltową). Po jakiejś półtorej godziny takiej wędrówki zszedłem do Polany. Znalazłem w tej miejscowości działający bar, gdzie zjadłem obiad i posilony ruszyłem zgodnie ze swym planem w stronę widocznego na mapie schroniska młodzieżowego. Tablica przed miejscową szkołą upewniła mnie, że to właśnie tam jest owo schronisko, jednak dostać mi się do środka nie udało. Nie było też żadnej kartki z numerem telefonu do ewentualnego opiekuna schroniska. Cóż, można było znaleźć numer w internecie przed wyprawą i z wyprzedzeniem zadzwonić... Nie pozostało mi zatem nic innego, jak w tył zwrot i pukanie do gospodarstw agroturystycznych, których całkiem sporo widziałem po drodze. Nie wiem, ile razy usłyszałem, że nie mają już wolnych miejsc, gdy wreszcie dotarłem do budynku, w którym mieli wolne wszystkie pokoje. Dodam, że był on na początku wsi, od strony, od której przyszedłem, a tak przemierzyłem całą wieś tam i z powrotem, a krótka to ona akurat nie jest...
Zakwaterowałem się, poszedłem na zakupy, sprawdziłem o której nazajutrz jest Msza św. w lokalnym kościele mieszczącym się w zabytkowej cerkwi i tak jakoś minęło późne popołudnie, wieczór, aż wreszcie zapadła noc. Z perspektywy czasu trochę żałuję, że nie wybrałem się do pobliskiej jaskini w Rosolinie. Poczytałem za to trochę o Polanie i jej okolicach w książce, którą znalazłem w swoim pokoju. Okazało się, że w okolicy są pierwszowojenne okopy (w tym roku miałem okazję przeczytać wspomnienia proboszcza nieistniejącego polańskiego kościoła z 1770 r., po którym została tylko dzwonnica, opisujące wydarzenia z okresu I wojny światowej w tej okolicy). Poszedłem spać.

19 sierpnia 2012 r.
O poranku poszedłem na Mszę, po której spakowałem się i ruszyłem do Ustrzyk Dolnych. Na „dzień dobry” znów miałem kilka kilometrów asfaltu, po czym szlak skręcił w prawo. Tu zaczęły się przeboje z oznakowaniem. Wiedziałem, że szlak w pewnym momencie odbije w lewo, przejdzie przez most na potoku Paniszczówka i zacznie się wspinać na wzgórza okalające od wschodu Jezioro Solińskie. Pytanie brzmiało tylko – w którym to będzie miejscu. Skręt nie był oznakowany, więc poznałem uroki okolicy poszukując szlaku tu i tam, co było średnio zabawne, zważywszy że spieszyłem się do Ustrzyk Dolnych na konkretny autobus. Wreszcie udało mi się znaleźć szlak! Uradowany ruszyłem za nim. Nie był to koniec przygód z niebieskimi znaczkami. Poprzednio podzieliłem się uwagą, że im dalej od Tarnicy (czy ogólniej – od połonin), tym mniej spotykałem ludzi na szlaku. Była to prawda i każdy dzień mojej wędrówki to potwierdzał. Teraz zauważyłem także, że im dalej od „turystycznego epicentrum Bieszczad”, tym gorzej oznakowany jest szlak, którym podążam. Już wkrótce po wejściu w las stanąłem przed krzyżówką, nie wiedząc w którą stronę iść. Wybrałem lewą odnogę. Pudło – prawidłowo było w prawo! Marsz w stronę Łabiska (618 m) upływał więc w nieco nerwowej atmosferze, zwłaszcza że na pewnym odcinku chyba przez półgodziny nie widziałem żadnego znaku szlaku, mijając po drodze kilka krzyżówek. Na szczęście okazało się, że obrałem właściwą trasę. Tylko na podstawie mapy udało mi się na krzyżówce leśnych dróg przy Łabiskach ustalić, że powinienem skręcić w lewo i już wkrótce zacząłem schodzić do Teleśnicy Oszwarowej. Po wyjściu z lasu, jeszcze przed wsią, urządziłem sobie w cieniu napotkanego przydrożnego drzewa obiad w postaci kanapek. Właśnie w tym momencie zadzwonił mi telefon komórkowy. Dzwoniła mama. Pytała, gdzie jestem i co robię, po czym przedstawiła mi WAŻNĄ SPRAWĘ. Po jej wysłuchaniu zgodziłem się na przedstawioną propozycję. Zmieniała ona w istotny sposób moje życie. Otóż za dwa tygodnie, po półrocznym okresie bezrobocia, mogłem rozpocząć pracę jako nauczyciel historii w gimnazjum. I rozpocząłem. To był pamiętny epizod tej wędrówki! „Leuthen’s Grand Tour” kończył się niespodziewanym akcentem. Nim jednak wszedłem w mury jednego z wrocławskich gimnazjów, musiałem jeszcze dotrzeć do Ustrzyk Dolnych. Zszedłem do Teleśnicy, minąłem sklep i maszerowałem asfaltową drogą w upale. Na końcu wsi spotkałem idącego w przeciwną stronę turystę (pierwszego, jakiego napotkałem tego dnia na szlaku!). Po powitaniu spytał mnie, czy w tej miejscowości jest sklep. Powiedziałem, że tak, wyjaśniając gdzie powinien go wypatrywać i ruszyłem dalej. Podejście pod potężny wał Żuków było długie, a sprawę utrudniało oznakowanie szlaku. Natknąłem się nawet na tabliczkę z informacją od oddziału PTTK w Ustrzykach Dolnych, przeznaczoną dla idących w przeciwną niż ja stronę, informującą o trudnościach orientacyjnych. No co oni mi powiedzą?!
Na kulminacji wypiłem trochę wody i zacząłem schodzić do wsi Równia. Minąłem jakichś ludzi, obejrzałem z oddali XVIII-wieczną greckokatolicką cerkiew (której model, widziałem chyba dwa tygodnie wcześniej w prywatnej izbie muzealnej w Olchowcu w Beskidzie Niskim) i po przekroczeniu potoku Olchy rozpocząłem ostatnie podejście nie tylko podczas tej wędrówki, ale i całego „Leuthen’s Grand Touru”. Celem był wysoki na 655 m Gromadzyn. Oczywiście znów oznakowanie szlaku pozostawiało wiele do życzenia i tylko dzięki posiłkowaniu się mapą udało mi się go odnaleźć bez poważnego (a tylko z lekkim) błądzenia. Na szczycie ponownie natknąłem się na jakichś turystów. Za plecami zostawiałem Bieszczady, schodząc teraz do Ustrzyk Dolnych. Trzymając się ściśle szlaku, postanowiłem nie robić skrótu do przystanku PKS idąc przez tory kolejowe, ale szerokim łukiem je obejść. W rezultacie zwiał mi autobus jadący do Rzeszowa przez Sanok, co było dosyć brzemienne w skutki, choć o tym jeszcze wówczas nie wiedziałem. Ponownie okazało się, że nie warto wierzyć rozkładom jazdy znalezionym w internecie, w szczególności na portalu „e-podróżnik”. Zapoczątkowało to całą serię wydarzeń, które doprowadziły do tego, że noc z 19 na 20 sierpnia 2012 r. zamiast w łóżku w domu cioci w Gorlicach spędziłem na ławce na przystanku PKS w Trzcinicy koło Jasła (miejscowości znanej przede wszystkim z „Podkarpackiej Troi”), co było bardzo ciekawą przygodą i fajnie się o tym opowiada teraz, ale wówczas bynajmniej nie tchnęło romantyzmem... Gdy nazajutrz przed 8 rano dotarłem wreszcie do domu cioci w Gorlicach, ostatecznie zamknął się rozdział pt. „Leuthen’s Grand Tour”, a przede mną otwierał się zupełnie nowy – zawodowy...

Teraz pora wyjaśnić, czemu relacja miała nosić tytuł „Szarotka jest postrachem wroga!”. Otóż po zakończeniu walk o Lwów we IX 1939 r. gen. Kübler, dowódca 1 Dywizji Górskiej, o której wspominałem w relacji „Wielki Bieszczadzki Sturmfahrt”, napisał w rozkazie dziennym odczytanym żołnierzom m.in. właśnie te słowa: „Das Edelweiss ist der Schrecken des Feindes geworden!”. Na zakończenie „Leuthen’s Grand Touru” mogłem powiedzieć to samo. Przez cztery pasma górskie w moim bagażu znajdował się polar z naszywką niemieckich wojsk górskich na prawym rękawie i naszywka ta pozostanie tam tak długo, jak mi się to będzie podobać, nawet jeśli się to niektórym nie podoba. Tempo mojej wędrówki przez Bieszczady było szturmowe, a 11 IX 1939 r. grupa „Geiger” oddziału pościgowego „Wintergerst” 1 Dywizji Górskiej podążał przez Olszanicę, Ustrzyki Dolne i Krościenko w kierunku Chyrowa. Już nazajutrz niemieccy strzelcy górscy pojawili się pod Lwowem...