Bieszczadzkie bajki z mchu i paproci.
O tym jak Bazyl smoki wykołował!

Za górami, za lasami, w miejscu usianym blokami, mieszka Bazyl sirem (nie świrem!) zwany. Jest ci on w łazęgach górskich i leśnych nader rozmiłowany. Nie dziwi więc, że razu pewnego, a było to już prawie tydzień temu, nie zważając na fatalne kabały stawiane ze szklanego ekranu przez długonogie, kuso odziane wróżki o wydatnych oczach, zerwał się grubo przed sobotnim świtem, rozsunął rolety i zaklął szpetnie ujrzawszy w świetle ulicznych latarni smętnie cieknące gdzieś z niewidocznego nieba strumienie.

Nic to – na pewno się przetrze! – Jedną ręką chwycił plecak, drugą termos z gorącą herbatą, trzecią klucze, trzasnął drzwiami i już po chwili mknął mokrymi ulicami przełączając wycieraczki ze średniego tempa na szybkie i odwrotnie, a w chwilach bardziej optymistycznych nawet na poziom lelawy. W Lesku za mostem nie trzeba było w końcu ich przełączać gdyż poziom szybki był idealnie dopasowany do panujących warunków. W końcu dotarł do lasu, wyłączył silnik i zasłuchał się nie tyle w szum co w łoskot strug deszczu wściekle chłoszczących karoserię samochodu.

No i psycha mu siadła! W środku cieplutko, muzyka sączy się z głośników a na zewnątrz siwo, zimno, wieje i leje. Pod kopułą wirowały wściekle wyrzuty stawiane samemu sobie, że po cholerę było wstawać tak rano i pchać się w ten armagedon jak można by teraz leżeć pod pierzynką, książkę jakąś czytać i chłeptać poranną kawcię.