Rozleniwieni postojem przy sklepie, mamy na szczęście "rozbiegowy" kawałek po płaskim asfalcie doliną potoku Daszówka. Potem jest także asfaltem, ale stromo w górę na przełącz Przysłup, która łączy pasmo Żukowa ze Stożkiem. Stożek widać z tyłu.



Skończyła się rozgrzewka, jedziemy w góry. Do tej pory nasze max. wyniosło ok. 600 m n.p.m. (w okolicy g. Łabiska). Żuków, który mamy przejechać, to już ponad 700 m n.p.m. Początkowy wariant przewidywał dojazd drogą do Łobozewa, potem na Ustanową i dalej drogą grzbietową na Holicę. W ramach oszczędności czasowych wybraliśmy skrót i na Holice pojechaliśmy wprost z przełęczy Przysłup między Teleśnicą a Łobozewem. W ten sposób skróciliśmy drogę przejazdu z 8 do 2 kilometrów oraz wydłużyliśmy czas przejazdu o ok. 15 minut.



Pod Holicą, w okolicy przedwojennego lotniska jest kilka stołów z ławkami, ubikacja i kosz na śmieci. A teraz jeszcze budują wielką wiatę z potężnych bali, ze stołami, ławami i grillem. Z powodu skalistego terenu nie dało się zrobić wykopów pod fundamenty, sprowadzono wiertnię, która wydłubie 1,5 metrowe otwory i wiata będzie osadzona na betonowych peckach. Całość fundują Lasy Państwowe.









W zachodniej części grzbietem Żukowa biegnie droga asfaltowa. Ok. 2 km na wschód od Holicy zmienia się na chwile w szutrową a potem
w taka zwyczajną.





Jeszcze dalej na wschód droga jest taka, jaka lubią bazyle. Na zdjęciu poniżej my wcale nie zabłądzilismy, jedziemy ciągle grzbietem! Błoto mieliśmy na dzisiaj przewidziane w „jadłospisie”, ale rowerowego chaszczowania raczej nie. A okazuje się, że jak się chce, to można;-) Na miejscu akcji natknęliśmy się nawet na sprawców tego zmasakrowania drogi grzbietowej. Siedzieli przy drodze z pilami motorowymi i tłumaczyli, że takie przedzieranie rowerów przez zwalone drzewa to doskonały trening dla całego organizmu, nie tylko dla nóg, jak przy klasycznej jeździe na rowerze. I gdyby wiedzieli, że dzisiaj tędy pojedziemy, to zamiast tych 400 metrów przygotowaliby nam jakiś dłuższy odcinek treningowy!



Po tych radosnych doznaniach straciliśmy czujność i daliśmy się ściągnąć z grzbietu pierwszej lepszej drodze, która była w miarę sucha i równa. Nie patrząc na mapy i na kierunki, pognaliśmy uradowani, że nie trzeba taplać się w błocie i przenosić rowerów. Otrzeźwienie nastąpiło, gdy ujrzeliśmy na dole drogę i cerkiew w Rabem (mieliśmy zjeżdżać przez przełęcz do Żłobka). W pierwszym panicznym odruchu nawet skręciliśmy w prawo, w las, ale rozsądek podpowiedział, że lepiej zjechać do wsi, nadrobić parę kilometrów asfaltem i podjechać na przełęcz, niż wydzierać rowery z powrotem do nieodległego grzbietu, który nieopatrznie opuściliśmy.



Za to mamy ładne zdjęcie cerkwi w Rabem.



Później po drodze spotkaliśmy się z białym samochodem ni-to-osobowym-ni-to-ciężarowym, którym jechał na miejsce akcji Pan Komandor dzisiejszej imprezy ze znajomym pszczelarzem. Nie wiem tylko, po co tak zawzięcie na nas trąbił przy wyprzedzaniu (on wyprzedzał nas). Koledzy potrąbili i pojechali. My na wszelki wypadek, gdyby nogi zawiodły, sprawdziliśmy, czy coś będzie szło w stronę Lutowisk.