Czterech panów B.
Smacznego!
Żebyś się tylko nie przejadł, bo dziś za złotówkę "Szczelina" Jozefa Karika. Nie znam tej książki, ale recenzje ma niezłe. Z oficjalnego opisu:
Legenda, mistyfikacja czy przerażająca rzeczywistość? Powieść najpopularniejszego słowackiego pisarza. Jozef Karika staje w niej twarzą w twarz z legendą górskiego Trybecza. „Szczelina” zdobyła najważniejsze słowackie wyróżnienie literackie – ANASOFT LITERA w kategorii nagroda czytelników.
Trybecz, pasmo górskie na Słowacji. Od dziesięcioleci krążą o nim legendy z powodu tajemniczych zaginięć. Niektóre ofiary zostały znalezione martwe. Niektóre zniknęły bez śladu. A jeszcze inne powróciły – ranne i niezdolne do życia.
Igor zdobył tytuł magistra. Po pięciu latach wreszcie może zacząć karierę jako… robotnik budowlany. Na swojej pierwszej budowie odkrywa tajemniczy sejf. Znajduje w nim płyty gramofonowe sprzed kilkudziesięciu lat. Słyszy na nich głos człowieka, który przez ponad trzy miesiące błąkał się w górach Trybecza…
Czterech panów B.
Dzięki, przeczytałem...
Chyba za bardzo wczułem się w klimat, a to może zaowocować rozbiciem mózgownicy na czas jakiś...
Dość powiedzieć, że dziś rano, gdy oglądając historię transakcji w banku zobaczyłem... płatności z dnia jutrzejszego, to na początku mnie zmroziło...
Jedność czasu, miejsca i akcji... a fakty(?) sobie...
Ale czytało się fajnie
Dariusz Jaroń Polscy himalaiści
polscy-himalaisci-b-iext53738229.jpg
Pierwsza polska wyprawa w Himalaje (lato 1939 r.) i późniejsze zaplątanie w historię jej uczestników. Dawno żadna książka mnie tak nie wciągnęła.
Poszukiwaczom karpackich smaczków podpowiem, że w kilku akapitach i jednym szkicu pojawiają się w tej książce Świdowiec, Syniak czy Połonina Douha.
Czterech panów B.
Zapisuję w kolejce, tym bardziej, że na półce już czeka „Dziennik Himalajski i inne pisma Jakuba Bujaka” w opracowaniu Magdaleny Bujak-Lenczowskiej, którego lwia część poświęcona jest właśnie tej pierwszej, polskiej wyprawie w Himalaje.
Otworzyłem teraz „Dziennik…” na chybił-trafił i taki wspaniały cytat rzucił mi się przed oczy:
„…góry zyskały jeszcze całe rzesze innych nowoczesnych wielbicieli. Rekrutują się oni z różnych narodów i z rozmaitych warstw społecznych. Należą do nich mężczyźni i kobiety, ludzie młodzi, w sile wieku i starzy. Wszyscy mają jedną wspólną cechę, jedną słabość, albo może jedną siłę: kochają góry.
Entuzjazmują ich zmarszczki i wyniosłości na powierzchni ziemi. Mogą to być łagodne wzgórza, porosłe lasami, urwiste turnie skalne lub niebosiężne szczyty opancerzone lodami. Jednym wystarcza patrzeć z dołu na góry i sycić się ich pięknem. Inni wolą wejść na szczyt i patrzeć stamtąd w dół i w dal. Inni wreszcie szukają tam czegoś więcej. Nie wystarcza im napawać się pięknem, nie wystarcza patrzeć. Chcą być czynni, pokonywać trudności, zdobywać.
Bo taka jest już natura ludzka, że nie ceni sobie zbytnio tego, co przyszło łatwo i bez trudu. Ale rzecz wywalczoną, zdobytą znacznym nakładem sił i pracy, okupioną trudem i niebezpieczeństwem, taką rzecz cenimy sobie wielce. I cena nie mierzy się wartością samego przedmiotu, ale wielkością naszego wysiłku, naszego umiłowania i zapału.
Różni ludzie różnie na góry patrzą i różnych rzeczy w nich szukają. Na to nie ma stałej recepty. Ale jedna rzecz jest wspólna: góry posiadają ogromną siłę atrakcyjną dla swoich wyznawców. Trudno, bardzo trudno wytłumaczyć komuś, nie należącemu do „sekty”, na czym ta atrakcyjność polega. Trudność polega na tym, że rzecz uchyla się spod ścisłego rozumowego traktowania, jako że lezy na innej płaszczyźnie, mającej z powierzchnią codziennej rzeczywistości tylko pewne punkty styczne, podczas gdy reszta leży poza tą rzeczywistością, może nawet całkiem blisko – ale w innym wymiarze.”
"Rozum mówi nie raz: nie idź, a coś ciągnie nieprzeparcie i tylko słaby nie ulega; każdy z nas ma chwile lekkomyślności, którym zawdzięcza najpiękniejsze przeżycia." W. Krygowski
Pozostając przy polskich osiągnięciach, chciałbym zarekomendować Wam, jedno z większych według mnie osiągnięć literatury polskiej 20-go wieku jakim jest diariusz Andrzeja Bobkowskiego zatytułowany „Szkice piórkiem”. Dziennik ten pisany był przez autora w latach 1940 – 1944. Andrzej Bobkowski przebywał wtedy we Francji i opisywał codzienne życie poczynając od czasu tuż przed niemiecką okupacją Francji do chwili jej oswobodzenia przez aliantów. Jest to proza niezwykle żywa, mięsista, pełna wspaniałych opisów codzienności, która jakże była inna niż w okupowanej Polsce. We Francji kwitło życie kulturalne, jeździło się na prowincję na wczasy, stołowało w bistrach itd. – całkiem odmienne realia niż u nas. Autor czasami dokonuje również bieżących analiz polityczno-militarnych tego co się dzieje w ówczesnej Europie i na frontach wojennych. Dla mnie jednak najwspanialsze są jego opisy życia codziennego, prób rozwiązywania problemów, radości z życia i podróżowania, smakowania codzienności, spotkań, rozmów itd.
Część dziennika poświęcona jest podróży na rowerach, którą autor odbył w towarzystwie warszawskiego taksówkarza -Tadzia. Taka parantela dwóch środowisk, oczytanego i błyskotliwego inteligenta z życiowo cwanym, w dobrym tego słowa znaczeniu, warszawskim taksówkarzem wspaniale wpływa na odbiór tych fragmentów pamiętnika. Panowie odbyli podróż z Paryża, przez m.in. Carcassonne do wybrzeża Morza Śródziemnego, następnie wzdłuż niego aż po Alpy i stąd w poprzek Francji z powrotem do jej stolicy.
Żeby nie zanudzać a zachęcić do lektury, krótki fragment z tej podróży:
„Betonujemy się czekoladą i po godzinie odpoczynku wyłazimy z ziemianki. Słońce zapadło już poza górami i jest przeraźliwie zimno. Szczękając zębami, siadamy na rowery. Ledwie ruszyliśmy, przebijam przednie koło na gwoździu z buta wojskowego. Klniemy. Zgrabiałymi z zimna palcami nie możemy niczego porządnie zrobić. Po gołych nogach tnie lodem; zerwał się wiatr przewiercający do kości, twardy jak pogrążone w cieniu ściany skalne. Po dwudziestu minutach startujemy do tego biegu zjazdowego na rowerach. Z Cayolle do Barcelonette jest 30 km. Droga jest szaleńcza. Kładziemy się na kierownicy, zaciskamy palce na hamulcach i zaczynamy spadać w dół, zlatywać w tempie ponad 60 km/godz na prostych odcinkach. Strzałka na szybkościomierzu dochodzi wtedy do 60 i zatrzymuje się na sztyfciku. Nie nadąża. Przed każdym zakrętem piszczą hamulce, pochylamy się, szczęk odpuszczonych dźwigni przy kierownicy i rower skacze do przodu, jakby miał motor. Na 30-tu metrach prostej osiąga się szybkość ponad 50 km. Po dziesięciu kilometrach tej jazdy ręce mam zupełnie zdrętwiałe. Przymarzły do hamulców. Nóg nie czuję w ogóle; zbite lodowatym wiatrem, zwisają przy siodełku jak obcy przedmiot. Jedynie na piersiach, pod swetrem, jestem spocony i z wysiłku, i z emocji. Upijam się prawie do nieprzytomności szybkością, furkotem wiatru przy uszach i tańcem na zakrętach. Raz tylko spojrzałem na przednie widełki i na krótką chwilę struchlałem: co stałoby się, gdyby widełki pękły. Przy tej szybkości i obciążeni drgały one od nasady do osi koła, drgały tak szybko jak uderzony kamerton. Ach – co tam; znowu prosta. Puszczam hamulce, skaczę od razu na 40, 50, 60 – strzałka znowu utyka i utyka oddech w piersiach. Zakręt, skok mostem na drugą stronę rzeki, zapach mokrych bierwion, ułożonych przy drodze, żywicznych i sękatych, mroczne wrota krótkiego tunelu. W tunelu asfalt jest wilgotny i opony mlaskają na nim tak, jakby pociągnięty był klejem. Pachnie pleśnią i grzybem. Rośnie gwałtownie jasny otwór wyjazdu, zbliża się, majaczy popielata wstęga drogi i wali się w dół, w las, w świerkową zieleń i przedwieczorną czerwień pni. Słońce przedarło się tu jeszcze przez jakąś szparę, z której wypryskuje jak pęk promieni z małego okienka kabiny operatora w kinie. Ekran czerwonej zieleni, a na nim pędzi mój rower. Czasem, w ciągu ułamka sekundy, widzę swój cień. Gdy znika, wydaje mi się, że go przegoniłem i że nie może za mną nadążyć. Zakręt w lewo, potem w prawo, znowu na drugą stronę huczącego potoku, wzdłuż skalnej ściany. Droga zaczyna opadać łagodniej i po chwili wpadamy wprost na rynek w Barcelonette, Patrzę na zegarek, ledwo utrzymując się na nogach. 32 km w ciągu 43-ech minut. Przeciętna 45 km/godz. Twarze, ręce, uda i łydki mamy zupełnie sine pomimo opalenizny. Palce tak sztywne, że nie możemy wyciągnąć zapałki z pudełka. Jest to chyba najładniejszy dzień całej naszej podróży. Ale jesteśmy piekielnie zmęczeni. Czuję to teraz , stojąc na rynku i paląc papierosa. Ręka mi drży i drgają mi usta zupełnie tak, jakbym miał wybuchnąć płaczem. Sześć godzin podejścia i 32 km piekielnego zjazdu. Tadzio powiada: „Ten dzień będę pamiętał nawet po śmierci”.
"Rozum mówi nie raz: nie idź, a coś ciągnie nieprzeparcie i tylko słaby nie ulega; każdy z nas ma chwile lekkomyślności, którym zawdzięcza najpiękniejsze przeżycia." W. Krygowski
Dla lubiących posłuchać: https://ninateka.pl/audio/szkice-pio...bobkowski-1-17
W takim razie zapisz jeszcze to:
Janusz Klarner Nanda Devi
Nanda.jpg
Ta sama wyprawa, tylko oczami innego z uczestników.
Czterech panów B.
Polecam i książkę, i film. Książka była podstawą scenariusza.
Szczegóły tu:
https://kazimierzrygiel.blogspot.com...jasnienie.html
Serdecznie pozdrawiam
Stały Bywalec.
Pozdrawia Was także mój druh
Jastrząb z Otrytu
Aktualnie 1 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 1 gości)
Zakładki