chronologicznie....Kolejne dni upływały rytmicznie, a każdy ze świeżym powiewem nieznanej przygody. Tej w górach i podczas odpoczynku, gdzie wciąż poznawało się nowych ludzi i siebie nawzajem. Wtedy wszystko było dla nas nowe i dziewicze... a z kolejnymi naszymi wyjazdami mimo poznawania nowych miejsc... wracało się w te już wcześniej poznane. Teraz z biegiem czasu, kiedy odkrywam jakieś nieznane wcześniej, nowe bieszczadzkie miejsce, odczówam to bardziej jako powrót niż odkrywanie i choć pierwszy raz tam stoję, to mam wrażenie jakby się wracało i odwiedzało stare Bieszczady, po mimo wielkich zmian, które zaszły z biegiem lat....
Nadchodził jednak nieubłagalny koniec naszego pierwszego spotkania z Bieszczadami .... z Biszczadami w których już było trochę turystów, ale znajdowały się też miejsca nieodkryte, bezludne, zakazane, magiczne i niezrozumiałe, gdzie po dawnych domostwach i cerkwiach było więcej śladów, ale prawie nikt się nimi nie przejmował... Do domu jechaliśmy wykończeni brakiem snu, a rozmowy jakoś się nie kleiły i tylko następne większe dworce kolejowe pokazywały jak bardzo się oddalamy od naszej przygody... drzemiąc w pociągu i się przebudzając ... ale tak naprawdę to chyba nie tyle to było zmęczenie co żal za tym co za sobą zostawialiśmy.
Minęło trzydzieści kilka godzin podróży i kiedy znalazłem się w swoich czterech ścianach... swoim azylu i środku antykoncepcyjnym na wszechogarniający świat to musiałem zapaść w długi chorobliwy sen. Sen który miał pozwolić otrząsnąć się ze stanu w którym tkwiłem... zawieszenia między dwoma tak odległymi światami...
Próbuję otworzyć oczy, a pierwszą rzeczą realną, którą zauważam jest to, że nie obudziłem się z powodu zaduchu rozgrzanego do granic możliwości przez promienie słońca namiotu... nie byłem w namiocie... Z uporem maniaka otwieram okno i nie słyszę śpiewu ptaków tylko skrzeczenie wron, a ulicami po których już od lat nie chodzą kondukty pogrzebowe leniwie przejeżdżają pojedyncze samochody. Idę do piwnicy, wynoszę rower i jadę przed siebie do lasu, gdzie kiedyś bawiliśmy się w indian, gdzie stał nasz szałas na górce otoczonej wąwozem. Zalegam pod drzewami, zamykam oczy i zalewa mnie błoga cisza falująca na przemian z podmuchami wiatru... Otwieram oczy, a w górze kołyszą się korony sosen i brzóz... Jeszcze raz zamykam oczy w nadzei że gdy je otworzę to jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zakołyszą się buki, jodły, czy olsze... To jednnak nie chciało i nie mogło nastąpić...
Zakładki