Odp: Zimowa ekspedycja 2010
To prawda zapadamy się w dobrych miejscach tylko do kolan a w złych-brry do pasa.Czapa -Zosia-Samosia zaczyna zostawać w tyle więc żeby jej nie zgubic mam co chwila odpoczynek przymusowy.Dośc szybko zaczyna się robić ciemno i w pewnym momencie włosy stają mi dęba gdy słyszę-Piotruś poczekaj na mnie-Czapa mnie dogania i nieswoim głosem prosi o odpoczynek-jest żle.Zakładamy czołówki i dalej naprzód.Stwierdzamy zgodnie że jeśli to jeszcze nie jest Żebrak to najwyższy czas rozbić namiot i odpocząć.Tak też czynimy.O zmęczeniu Czapy niech świadczy fakt że kiedy zdjęła pledcak zatoczyła się jak pijana a odcinek kilku zaledwie metrów zajął Jej dłuższą chwilę.Pierwszą menażkę wytopionege śniegu wypijamy kilkoma łykami i pijemy dalej teraz już coś gotowanego.Udaje nam sie złapać zasięg i skontaktować co prawda tylko sms z Piotrem i powiadomić że z nami wszystko OK.Po kolacji robi nam się miło ciepło więc spać-szybko nam się to udaje.Tego dnia szliśmy ok 12 godzin a przemieżony odcinaek był tak znikomy że szkoda gadać-ale tak juz zimą bywa
Odp: Zimowa ekspedycja 2010
Popełniłem duży błąd odłączając się tak bardzo od grupy.
Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że stało się to nieświadomie.
Jeszcze przez 2h. słyszałem ich głosy, a przynajmniej tak mi się wydawało :-)
Teraz wydaje się to wesołe, ale dla mnie wówczas nie było zbytnio do śmiechu.
Nie miałem żadnej wody, a pić się chciało tak bardzo.
Rozpuszczałem śnieg między zębami a ustami i tak gasiłem pragnienie.
Nie chciałem bezpośrednio połykać śniegu, aby się dodatkowo nie wychładzać.
Jedyny minus tak pozyskanej wody, to odmrożona dolna warga od wewnątrz.
Idę więc sobie dalej, zmagając się ze śniegiem samotny jak palec.
W innych warunkach samotne wędrowanie bieszczadzkie mi nie przeszkadza, ale teraz, zima, czuje się dziwnie.
Nie jest to strach, bo swój domek mam na plecach, ale wyczuwam dziwny niepokój.
To chyba magia tego miejsca i legenda o trzech potworach zaklętych w skałę na Chryszczatej :-)
Schodząc w kierunku przełęczy napotykam coraz więcej nawianego śniegu i zwalonych buków również przebywa.
Niektóre z nich są tak duże, że muszę je obchodzić wokół.
Marsz w rakietach w sypkim śniegu ma tą zaletę, że pomimo zapadania (płytszego niż przy ich braku) wokół buta tworzy się przestrzeń wolna od śniegu. Noga się tak nie wychładza.
Problemem i to dość dużym jest cofnięcie się
.
Początkowo robię dłuższe przerwy z nadzieją, że reszta grupy w końcu mnie dogoni. Jednak po godzinie 14 zrezygnowałem z czekania.
Próbuje dzwonić, ale w ciągu dnia mamy telefony wyłączone (oszczędzanie baterii) więc nie udaje mi się dowiedzieć, gdzie jest Czapa z Diabłem.
Nie mogłem również w 100% zlokalizować dokładnie mojego położenia, a samemu wolałem nocować na przełęczy.
Wracać się nie miałem siły, poza tym liczyłem, że jednak spotkamy się wszyscy wieczorem na Żebraku.
Brnę po kolana, byle do przodu. co kilkaset metrów rysując różne znaki na śniegu.
Myślę sobie, że jak się w końcu dodzwonię, to przynajmniej będę wiedział jak duża odległość nas dzieli.
I tak rysując wchodzę na zwalonego buka przykrytego śniegiem.
A że były to dwa buki, jeden za drugim, to oba czubki rakiety utknęły mi szczelinie i już walę w zaspę nawianego śniegu głową w dół.
I tak sobie leżę. Ruszyć się nie mogę.
Obie nogi zaklinowane pomiędzy pniami, gdzieś w górze.
Głowa pod śniegiem, dla odmiany gdzieś w dole.
Plecak skutecznie dociskał mnie do ziemi przesuwając się na głowę.
Jedna ręka zaklinowała mi się razem z kijkiem zgięta pod brzuchem.
Na szczęście druga ręka wraz z kijkiem leżała sobie z boku.
Szkoda, że nikogo nie było ze mną bo fajną fotkę bym miał :-)
Nogi w rakietach wystające z zaspy.
Śnieg wciska mi się do ust. Próbuje wstać. Nie mogę.
Trzeba się więc obrócić na plecy, ale nowe plecak położenie plecaka sprawia że mój nowy środek ciężkości jest na wysokości pach.
Ruszam głową na boki, aby złapać więcej powietrza.
Walczę chwilę o uwolnienie drugiej ręki spod brzucha, kijek trochę przeszkadza, ale w końcu udaje się, uff.
Teraz mam dwie ręce wolne, obie z kijkami.
Próbuje się podeprzeć na dłoniach, ale zapadają się głębiej w śniegu.
Leżę bezsilny przyciśnięty plecakiem, rakiety skutecznie klinują się w pniach.
Głowę trzymam w bok i spokojnie oddycham pod plecakiem.
Próbuję ponownie odwrócić się na plecy a chociaż na bok.
Za pomocą kijka odpycham się kilka razy, drugą ręką próbuje ciągnąć za plecak w przeciwnym kierunku.
W końcu udaje mi się przekręcić. Leżę teraz na boku. Czyli jestem uratowany.
Powoli rozpinam paski i zsuwam plecak.
Z trudem uwalniam nogi z rakiet i wstaję.
Jestem cały w śniegu, wystraszony, jest mi zimno.
Oj jak bardzo żałowałem odłączenia się od grupy.
Siadam jednak na plecaku, pecik na pewno poprawi mi nastój.
Znowu próbuje bezskutecznie nawiązać kontakt telefoniczny z grupą.
Zbieram swoje zabawki, zakładam rakiety i nieoglądająca się za siebie ruszam w kierunku przełęczy.
Zaczyna się ściemniać, albo za nastepnym wzgórzem będzie przełęcz, albo rozbijam się gdzie popadnie.
Jestem bardzo zmęczony i chce mi się pic.
Za wzgórzem niestety przełęczy nie było, za następnym też, ani za następnym.
Jeszcze ponad godzina marszu i jestem na przełęczy. A miała być Cisna, no chociaż Wołosań. :-)
Jestem tak zmęczony, że nie mam ochoty na poszukiwanie ukrytego łiskacza, poza tym samemu jakoś tak głupio.
Jest dobrze po 16.
Na przełęczy widać ślady kół, droga była niedawno odśnieżana.
Szybko kopie platformę pod namiot przy podejściu szlaku na Wołosań.
Mam stąd dobry punkt obserwacyjny na druga stronę szlaku.
Rozkładam zabawki, topie śnieg, pierwszą menażkę (dzięki Karolinko) wypijam jak tylko śnieg się roztopił.
Później cztery herbaty jedna po drugiej i do śpiwora.
Włączam telefon, SMS od Piotra.
"Jesteśmy daleko, jeszcze idziemy, ale chyba będziemy nocować, Czapa ma kontuzję"
Zaczynam się martwić, Czapa nigdy nie narzeka, jeśli powiedziała, że ją coś boli, to musi być juz niedobrze.
Próbuje dzwonić, wreszcie około godz. 18 udaje się, dowiaduję się że kolano Czapy nie wygląda dobrze, ale ciągle idą.
Znaleźli jakąś drogę i będą próbować schodzić w kierunku Woli Michowej, jak się nie uda to biwakują na Dziale.
Czapa chce, żeby kolano obejrzał lekarz. Diabeł prosi, abym spróbował wypatrzeć ich czołówki w lesie.
Wychodzę z namiotu, nic nie widać, zaczyna wiać i pada śnieg.
Tragedia!!!
Dzwonię do Eli, informuję ją o naszym położeniu.
Miała być jutro rano w Cisnej, a my dopiero w połowie drogi.
Trzeba szybko weryfikować plany.
cdn...
3 załącznik(ów)
Odp: Zimowa ekspedycja 2010
Dzień 3, poniedziałek
Noc była długa.
Na przełęczy wiało jak cholera, drzewa trzeszczały, śnieg sypał.
Obudziłem się o północy i nie mogłem zasnąć.
Rozmyślałem o tym co dalej.
Wstępnie postanawiam schodzić do Jabłonek, stamtąd mam większe prawdopodobieństwo dostania się jakimś pojazdem do Cisnej.
Jeżeli Czapa i Diabeł schodzili wcześniej do Woli Michowej, to pewnie nad ranem już tam będą.
Jednak ostateczną decyzję pozostawiam do rana.
Obudziło mnie przenikliwe zimno, w dwie osoby jednak się lepiej śpi, jest zdecydowanie cieplej i można się pokopać :-)
Była chyba godzina 7. Próba dodzwonienia do Diabła nie powiodła się.
Gotuję śniadanie, sprawdzam drogę z przełęczy na obie strony.
Do Woli Michowej odśnieżona niczym aleja Marszałkowska, do Smolnika i do Jabłonek tylko dwie głębokie koleiny, ciężko się po nich idzie, dwie nogi się nie mieszczą.
Pakuję się szybko i jeszcze raz dzwonię do Diabła.
Ponownie nic.
Decyduję się na zejście do Woli Michowej, jest wcześnie może dogonię resztę.
Droga wije się po zboczach Działu, wszystko dookoła jest białe.
Jest cudownie :-) Zima jak marzenie.
Na ostrym łuku po lewo widzę chatkę za drzewami. Drzwi nadal nie ma (info. dla Jabola)
Nie widać, aby ktoś tam ostatnio zaglądał, nie ma żadnych śladów, a śniegu po pas.
Chatka szybko zostaje w tyle. Gnam do przodu szukając śladów na każdej napotkanej stokówce schodzącej z Wysokiego Działu.
Bez powodzenia. Wokół jedynie mnóstwo wilczych tropów.
Jakaś wataha podążała przede mną, czasami doszukuje się śladów pięciu osobników.
Poprzedniego dnia gdy docierałem samotnie do przełęczy również trafiałem na wilcze tropy, w zasadzie przez całą drogę, ale nigdy nie udało mi się wypatrzeć żadnego wilka.
Chociaż zachowywałem się wyjątkowo cicho na postojach, pewnie za bardzo mnie było czuć :-)
Po drodze do Michowej mijam jeszcze parę zabudowań pracowników leśnych oraz kilka stokówek schodzących z Działu, którymi mogli potencjalnie schodzić moi przyjaciele.
Niestety na żadnej nie odnajduję ich śladów.
Prawie przed sama wsią telefon.
Dzwoni Diabeł.
Wczoraj schodzili do Woli, ale postanowili jednak wrócić na szlak i będą szli na przełęcz a potem do Woli Michowej.
Czapa ma opuchnięte kolano, ale może iść. Nastroje ogólnie niezłe.
Ok, myślę sobie, zejdę do wsi, zostawię swoje zabawki i wyjdę im na przeciw.
Pomogę Czapie nieść plecak.
Informuję towarzyszy o swoich planach.
Odpowiedź Czapy jest oczywista: Absolutnie nie!!! :-)
OK, czyli nie jest jeszcze tak źle.
Do sklepu w Woli docieram błyskawicznie.
Już po 1,5h od startu z przełęczy siedzę na parapecie i delektuję się pecikiem.
Mam trochę czasu, więc przerwa na piwko i małą integrację z miejscową ludnością :-)
Wchodzę do sklepu i na dzień dobry dostaję grzane piwo z pieca.
Stawia Zdzicho (ten bez nogi).
Nie pozostaję dłużny, stawiam następne.
Zdzicho złapał smaka i już 6 pustych butelek stoi na ladzie.
W między czasie telefonuję Czapa że są już na przełęczy i będą schodzić do Woli.
Już południe, późno. Ale dzisiaj i tak tylko drogą do Cisnej.
Daleko nie jest jakieś 15km, może uda się stopa złapać, ale ruch dzisiaj bardzo marny.
Zdzicho słysząc nasze rozmowy telefoniczne postanawia organizować pomoc GOPR dla moich przyjaciół.
Na bufecie pojawia się 0,5l czegoś mocniejszego.
Muszę się szybko ewakuować ze sklepu, bo zaraz pomoc GOPR będzie potrzebna dla mnie.
Dzwonie do Eli z informacją o naszym położeniu. Będzie czekać na nas w Cisnej po południu.
Dzwonię do Kija (Wagabunda) z pytaniem o jakąś ciepłą strawę normalnego pochodzenia.
Zaprasza serdecznie do Kiry.
A więc żegnam się ze Zdzichem i już po chwili jem gorącą kwaśnicę w Kirze.
Jest rewelacyjna!!!
Dzwoni Jabol z pytaniem jak nam idzie, opisuję mu nasz dotychczasowe zmagania ze śniegiem, dostaję w zamian kilka wskazówek na dalszą trasę, dowiaduję się o pożarze schroniska w Smolniku :-(
Dopijam herbatkę i postanawiam jednak wyjść na przeciw Czapie i Diabłowi.
Zostawiam sprzęt w Kirze i spotykam moich towarzyszy kilkaset metrów przed wsią na drodze z przełęczy.
Czapa wygląda dobrze, gorzej jej kolano.
Diabeł marzy o browarku.
Idziemy do sklepu.
W sklepie "goprowców" przybyło i wódeczka na ladzie widzę już się kończy.
Rozmawiamy chwilę z "goprowcami", Zdzicho stary kawaler chce całować Czapę, Diabeł przedstawia sie jako ojciec Czapy.
Śmiechu było co niemiara.
Nam jednak czas w drogę, w Cisnej czeka Ela.
Po drodze wpadamy jeszcze do Kiry na coś gorącego.
Diabeł potwierdza walory smakowe tutejszej kwaśnicy.
Czapa nie może zmęczyć swojej ogórkowej:-)
Żegnamy obsługę Kiry i wychodzimy na stopa.
Długo nikt nie chce stanąć.
Idziemy tak drogą, nuda jak cholera, robimy zdjęcia.
Chyba wielkość naszych plecaków przeraża potencjalnych chętnych na podwiezienie do Cisnej.
W końcu nasza główna autostopowiczka Czapa zabiera się za łapanie stopa.
Pierwsza próba i od razu rekord skoczni:-) (leć Adaś leć!!!)
Ładujemy się do Vectry Szczepana (chyba z Cisnej) pozdrawiamy go i dziękujemy raz jeszcze.
Czapa do przodu, my z Diabłem i plecakami ledwo mieścimy się do tyłu.
Przywaleni sprzętem docieramy do Cisnej.
Ela czeka w Trolu.
Wchodzimy uradowani, powitania uściski, browarek i pecik (Ela niestety też się jeszcze nie nauczyła palić, co zrobić, trudno :-( )
Ustalamy nocleg, decyzja zapada, że jednak w Goprówce.
Poza tym kolano Czapy trzeba poddać diagnozie bardziej profesjonalnej niż nasza.
Idziemy więc na kwaterę.
Jest ciepło miło i przyjemnie, można się wykąpać.
Czapa opiera się przed oględzinami kolana bardzo długo.
Chyba obawiała się diagnozy. Kolano napuchło dość mocno. Mogła zebrać się woda.
Jednak o przerwaniu wyprawy nawet nie chce słyszeć :-)
W końcu ulega namową.
Idzie do ratowników.
Diagnoza jest jednoznaczna: Przeżyje!!! :-)
Ale jeżeli do rana kolano spuchnie bardziej, to nie ma mowy o dalszej wędrówce.
Dostaje maść z prywatnych zborów cisniańskiego GOPR.
Tak więc trzeba opić pomyślną diagnozę no i czas się trochę zintegrować.
Wszak jesteśmy w Cisnej i Siekierkę trzeba zaliczyć.
Idziemy na grzane wino.
Diabeł dzwoni do Duńczyka. To nasz ostatni 5 uczestnik. Jedzie do nas prosto z Danii.
Ma być w Cisnej nad ranem. Po drodze zahaczy jeszcze o Komańczę. W schronisku czeka jego jedzenie na wyprawę i inne pierdoły.
Ustalamy, że musimy odpuścić sobie również odcinek Jasło - Smerek.
Teren podobny do wcześniejszego, zapewne śniegu będzie równie dużo a i śniegołomów na zejściu do Smereka w listopadzie było mnóstwo.
Przejście tego odcinka zajęło by nam pewnie ok. 4 dni. Tyle czasu nie mamy, a po cichu liczymy na jakąś małą inwersję na połoninach.
Postanawiamy, że podjedziemy PKS-em za Kalnicę i wyprawę rozpoczniemy dalej od Smerka.
Wracamy do Goprówki, szybki prysznic i spać.
Śpi się niewygodnie, jest stanowczo za ciepło.
Takie mieszane noclegi namiot/kwatera nie są chyba dobrym rozwiązaniem.
Noc mija szybko, pobudka zafundowana przez Diabła jest niczym scena z przesłuchania gestapo w filmach wojennych.
Od razu lampą po oczach w ciemnym pomieszczeniu.
Rano dociera Duńczyk.
Dociera to mało powiedziane.
Jak dojechać zimą, samochodem osobowym z Komańczy do Cisnej stokówkami, zahaczając prawie o Roztoki Górne, wie tylko On i jego nawigacja.
cdn...
Odp: Zimowa ekspedycja 2010
oj tam gestapo od razu-delikatny byłem jak NKWD:-)
Odp: Zimowa ekspedycja 2010
Rano to pojęcie względne, tam nasze rano bywało przed 4:00 i o takiej właśnie godzinie pojawił sie Duńczyk:)
Dodam jeszcze tylko apropo tych pobudek... Jeżeli kiedykolwiek zamierzacie się wybrać z Diabłem w góry to moja naprawdę serdeczna rada: NIE POZWÓLCIE MU ROBIĆ POBUDEK!!!
Cdn.:
Po drastycznych pobudkach itp. postanawiamy podjechać PKSem do Kalnicy i stamtąd ruszyć dalej czerwonym szlakiem, wysyłamy więc Duńczyka na przystanek aby zobaczył co i jak:) No i zobaczył... Po 7 mamy autobus, więc szybkie śniadanko, pakowanko, ja poleciałam podziękować za maść i lecimy na przystanek. A tam... no tak Duńczyk nigdy PKSami nie jeździł, więc wybrał dla nas opcje wakacyjną :P a do tego czasu to chyba wolelibyśmy już nie czekać na tym przystanku:) Czyli mamy jeszcze godzinę do realnego transportu i od razu pada stwierdzenie Panów "po peciku?" tak więc udajemy sie do sklepu na zakupy, peciki... (jezu jak oni mnie terroryzowali tymi pecikami). Czas szybko zleciał więc się ładujemy do (uwaga- niespóźnionego:)) PKSa, tam oczywiście min ludzi zerkających na nasze plecaki nie da się opisać, ale już sie chyba przyzwyczailiśmy.
Dojechaliśmy (miły kierowca wyrzucił nas przy samym szlaku). No to chłopkami po tradycyjnym peci.... grrr... I ruszamy:)
Ja asekuracyjnie ze względu na swoje kolano ruszyłam na przód, zaraz za mną ruszył Diabeł, potem z daleka widziałam Elę z Duńczykiem i zamykał Piotr. Początek całkiem ok, śniegu nie mam po pas:P
Ela wysuwa się na prowadzenie, ktoś musi przecierać szlak dlatego tak sie zmienialiśmy, ale trzeba przyznać, że ta trasa w okresie ferii była całkiem uczęszczana i choć nie spotkaliśmy tam nikogo to sladów było całkiem sporo.
Duńczyk padnięty po podróży widać, że nie zawsze biegnie do przodu.
Przerwa- Panowie-peciki, Panie- potrzeby fizjologiczne, czekolada, herbatka i pniemy się wyżej.
Pogoda nie jest najgorsza, jest pochmurnie,ale widzimy siebie praktycznie cały czas, dosyć ciepło, po rozmowach ekipy wnioskujemy, że ok -5 stopni. Niepokoją nas tylko ciemne chmury idące w naszą stronę. Jednak dzięki 100 % pozytywnemu myśleniu całego naszego zespołu stwierdzamy- przejdą obok:P
I w końcu ok 11 wychodzimy z lasu, przed nami wyłania się on... Biało- skalisty, wyglądający trochę lawinowo, ale zachęcająco- SMEREK.
Nasza ekipa troszczyła się o mnie zawodowo, co chwilę pytali jak kolano, na miejscach bardziej zawianych przecierali szlak także trzeba przyznać, że wspieraliśmy się wzajemnie ( z reszta potem sami zobaczycie przy dalszych relacjach).
Podjeście pod Smerek było bardzo wyczerpujące, stroma ściana, w wielu miejscach pod pięknych ale kurcze zdradliwym puchem białego śniegu wystawały oblodzone kamienie. Nasze plecaki z każdym metrem ważyły coraz więcej. Wtedy myślę sobie: a jednak w Bieszczadach czasem raki by się przydały...
Docieramy na szczyt jest po 12. Wieje, jak to przeważnie na Smerku.
Czekolada, herbatka i po krótkich sesjach fotograficznych schodzimy na Przełęcz.
Zejście idzie już gładko, trzeba uważać tylko na lód.
Widzimy po Duńczyku, że opada z sił. Wiemy, że musimy dojść do zmroku do Chatki, tam zrobimy dłuższą przerwę i przemyślimy sprawę noclegu. Na początku wychodząc mieliśmy te optymistyczne i realistyczne wersje. Sądziliśmy nauczeni doświadczeniem z poprzednich dni, że nocować będziemy musieli na Przełęczy. Chyba jednak będzie dobrze, jedno wiemy wchodząc już na Połoninę Chatka jest pierwszym miejscem gdzie możemy stanąć na dłużej.
Ubieramy gogle, łapawice i stajemy twarzą w twarz z bardzo silnym wiatrem i coraz bardziej ponurymi widokami.
Przetarte- jedno dobre myślimy chyba wszyscy. Tym razem na zdjęcia z Połonin nie ma co liczyć:(
Szlak wydaje sie dłuższy niż zwykle, a przecież każde z nas tak dobrze go zna.
Duńczyk jest wyczerpany, ustalamy, że idzie cały czas w pierwszej trójce.
Tak więc ja z Piotrem zamykaliśmy nasz skład reszta z przodu.
Widzimy podjeście pod Osadzki Wierch... jejku jak tam wieje. Śnieg uderza o krawędź szczytu i ulatuje w powietrze.
Ostatnie zejście- strome, dalej lód trzyma, coraz ciemniej już ok 16 a my dalej idziemy.
Nasz szyk się zmienia. Piotr na prowadzeniu. Diabeł z Duńczykiem na końcu. Widoczność beznadziejna. Sama na podejściu do Chatki zauważyłam ją dopiero jakieś 25 m przed sobą.
Wchodzimy.
5 bigosów i herbaty- prośba do Lutka i Dorotki.
Po chwili docierają nasi przyjaciele. Wykończeni. Każdemu ewidentnie wiatr dał popalić. Krótka narada zespołu- nocujemy w Chatce.
"W schronisku po sezonie"- wiecie jak to jest jak juz dostaliśmy wrzątek, herbatki, obiadki itd i poszła w ruch whisky prosto z Dani:) Kolejna integracja z właścicielami i nie tylko. Obok też impreza (tzn tam chyba byla impreza, bo u nas to były pogaduchy przy "pełniejszej szklance":)). W schronisku spaliśmy z ekipą narciarzy.
Po jakimś czasie dociera do nas Dorotka, opowiadająca o problemach ze swoimi kotami... Dałam jej podpowiedź, żeby pogadała z Diabłem bo przecież on jest weterynarzem (ubaw po pachy:)- potem chciał mnie za to zabić). Musiał sie wybronić jakoś, ale stanęło na udzielaniu rad:)
Po opowieściach zimowo- historyczno- schroniskowych kładziemy się spać...
Cdn
Odp: Zimowa ekspedycja 2010
Dzięki za relacje... w dobie betonowego więzienia to jak balsam dla duszy... pisać pisać... za tydzień się przejdę po okolicy i mi już spieszno żeby się w nastrój wprawiać... :D
Odp: Zimowa ekspedycja 2010
Córcia -za tą minę na następnym spotkaniu napoję Cię surowym jajkiem a pobudkę ogłoszę wiadrem lodowatej wody:-)
Odp: Zimowa ekspedycja 2010
No to ładna wyrypa.
świetnie się czyta, tym bardziej że mam własne odniesienia, bo w tym samym czasie samotnie walczyłem się z Trohańcem. Śniegu nie brakowało.
10 załącznik(ów)
Odp: Zimowa ekspedycja 2010
do opisu Czapy dorzucam kilka fotek z pierwszego etapu tego dnia, czyli zdobycia Smereka.
Odp: Zimowa ekspedycja 2010
Cytat:
Zamieszczone przez
Czapa
Po jakimś czasie dociera do nas Dorotka, opowiadająca o problemach ze swoimi kotami... Dałam jej podpowiedź, żeby pogadała z Diabłem bo przecież on jest weterynarzem (ubaw po pachy:)- potem chciał mnie za to zabić). Musiał sie wybronić jakoś, ale stanęło na udzielaniu rad:)
Dodam, że Karolinka też nieźle musiała się tłumaczyć z tego że Dorcia na pewno jej nie zna :mrgreen: i że jej się tylko wydaje to co sie jej wydaje hahahah.