A nie pomyślałeś, że Darek był właśnie taki a nie inny, bo mu Irena za mąż wyszła ?
:oops:
Wersja do druku
A nie pomyślałeś, że Darek był właśnie taki a nie inny, bo mu Irena za mąż wyszła ?
:oops:
Rozdział xv
Ostatni dzień w Bieszczadach.
Jedziemy do Łopieńki. Wsiadamy w Wojtka 1121 i ruszamy, najpierw w kierunku Zatwarnicy, potem stokówką koło kościoła aż do mostu w Studennem. Po wczorajszym KIMBie Anioł Spracowany miał by uzasadnioną potrzebę wsparcia mnie kilkoma drobnymi „bo bieszczadzkiemu turyście rano bardzo pić chce się”. A tu nic, lekkie niedospanie ale żadnego kaca. Jedziemy Wojtkowym karawanem, bardzo wygodnym, podziwiamy widoki, przed mostem skręcamy do Rajskiego, mijamy miejsce, gdzie jest ukryta geoskrzynka aż dojeżdżamy do obwodnicy i udajemy się w kierunku Bukowca.
Po drodze jednak Wojtek przypomina sobie, że w Werlasie schował się przed nim skarb pod nazwą „Widok na Zawóz”. Jedziemy do Werlasu.
Przyznać muszę, że szukanie geoskarbów z gps. to mała frajda. Ja zacząłem szukać ich w Toruniu na zasadzie tylko opisów i zdjęć. W dodatku postanowiłem ćwiczyć pamięć i zdjęć nie drukuję. Chyba że wyczerpię możliwości znalezienia skarbów li tylko na podstawie opisów. A piszę o tym wszystkim dlatego, że bakcyla połknąłem właśnie w Werlasie. Zobaczyłem zdjęcie miejsca ukrycia skarbu w Wojtkowej bazie danych, weszliśmy na odpowiednią ścieżkę i poczułem wiatr w nozdrzach jak pies tropiący. Wysforowałem się do przodu i wypatrywałem charakterystycznego drzewa. Zanim dwaj Wojtkowie przyszli ja już miałem wykopaną skrzynkę. Z niej to pochodził ludek i smycz „Sex bomb”, które to skarby Wojtek postanowił podarować Julii. Zresztą smycz poszła do innej geoskrzynki w dalekim Toruniu.
Postanowiliśmy jeszcze nie wracać lecz pojechać dalej szosą na punk widokowy na zalew. Wreszcie szosa zmieniła się w drogę. Wojtek Cyferki siedział z nosem w gps'ie, Wojtek Brak Cyferek w mapie, a ja z nosem w szybie podziwiałem zielone wzgórza nad Soliną. Wjechaliśmy bowiem na półwysep głęboko wrzynający się w zalew. Dalej już jechać się nie dało, ponieważ samochód Wojtka, acz wspaniała to maszyna, jednak nie jest amfibią.
Tutaj zrobiliśmy sobie postój na piwo. Po lewej ręce Polańczyk na wprost zapora Solińska a w środku akwenu mnóstwo żaglówek i innych jednostek pływających. Błogi nastrój, piękna pogoda, piękne miejsce,mnóstwo ludzi, a mnie tęskno do bardziej dzikich okolic.
W końcu jedziemy do Łopieńki po drodze zatrzymując się przy kapliczce w Polankach. Wszyscy zapalamy świece w osobistych intencjach. Wojtek Myśliwiec za spotkanie w przyszłym roku. Jego świeca niestety gaśnie. Wojtek z charakterystycznym dla siebie poczuciem humoru stwierdza, że w maju nie, we wrześniu tak! Może ta zgaszona świeca, to znak, że istotnie tak będzie.
W końcu dojeżdżamy do parkingu i pieszo idziemy w to cudowne miejsce. Wojtek Cyferki po raz pierwszy nie samochodem, dzięki temu mógł się przyjrzeć żeremiom bobrowym i progowi wodnemu jaki te przemyślne zwierzęta zbudowały.
Wreszcie Łopieńka, Wojtka bardziej jednak interesuje, czy ja, który mało ma z Wołodyjowskiego, więcej zaś z Zagłoby wejdę do dziupli w lipie obok cerkwi. Obcy ludzie się gapią, Wojtek mnie strofuje, nie tak, nie tak. I wykaż tu jakąkolwiek inicjatywę. Jak to się skończyło już widzieliście, a kto nie widział to bardzo proszę: http://www.youtube.com/watch?v=hA-Cl...e=channel_page
Asia 999 napisała: Piskal jako kłobuk bieszczadzki. Bomba. Cóż Asiu, jeśli przypominam Ci zmokłą kurę, to proszę bardzo. Chociaż kłobuk przybierał nieraz postać człowieka, ale gdzie mi do człowieka! Wydaje mi się też , że ze zmokłej kury mam niewiele nawet po spożyciu ukraińskiej gorzały, którą przynosił Stały Bywalec. Ale tak naprawdę bardzo mi się to porównanie podoba. Dzięki.
Kłobuk, kołbuk – w wierzeniach słowiańskich demon opiekujący się dobytkiem i ogniskiem domowym. Utożsamiany z duszą martwego płodu. Przybierał najczęściej postać zmokłej kury, a także kaczki, gęsi, sroki, wrony, kota, a nawet człowieka.
Kłobuka można było sprowadzić do domu kusząc go jedzeniem lub przygarniając kurczaka. Można także było go sobie "wyhodować", zakopując pod progiem domu poroniony płód, który po siedmiu dniach (według innych podań miesiącach lub latach) zamieniał się w kłobuka.
Kłobuk dbał o pomnożenie majątku swojego gospodarza. Czynił to jednak okradając sąsiadów.
Kłobuk znany jest też ze znakomitej powieści Nienackiego „Raz w roku w Skiroławkach”
Gdy już zostałem kłobukiem poszedłem wreszcie pomodlić się do cerkwi. W podzięce za to, że nie utknąłem w lipie? Tam też „odkryłem” piękny wiersz naszej WUKI pt. „Chrystus Bieszczadzki”. Oto on:
Tarninowe ciernie
na skroni.
Białobrzoze ręce,
a w dłoni
kij sękaty,
przyjaciel wędrowca.
Wyruszyłeś na szlak
ze stajenki.
Zatrzymałeś wśród
pagórków Łopienki,
Chrystusie Bieszczadzki.
Trudna droga
Cię czeka,
lecz wciąż idziesz
szukając człowieka
co się zgubił.
Cóż, wszystko co piękne mija. My też nie mogliśmy zostać tam dłużej. Wracamy do samochodu. Wojtek 1121 zaprasza nas do Terki na smażonego pstrąga.
jejku...zaczęłam czytac o tym kłobuku i pomyślałam - no i następny forumowicz na "P" się na mnie obrazi...:cry: na szczęście nie...:-P
Piskalu - no gdziezby mi przyszło do głowy porównywać Cię do kurczaka albo martwego płodu, no i czy dałbyś się pod progiem zakopać?:mrgreen: Kłobuki na drzewach najcześciej mieszkały, w dziuplach właśnie i strasznie psociły...a na obrazkach sympatycznie wyglądały (ja przynajmniej tylko takie widziałam) :razz:
a tak przy okazji - kotlety "piskalowe" próbowałam zrobić ale chyba nie wyszły takie jak powinny :-( widocznie kotlety to domena Kłobuków Bieszczadzkich :-))
fajny ten pamiętnik - szkoda, ze juz zmierza ku końcowi.
pozdrawiam serdecznie
Dzięki Piskalu za tę "klamrę"spinającą Twoją interesującą,kronikarską opowieść!
O pstrągu w Bieszczadach powstał oddzielny wątek. Nie będę się więc o nich rozpisywać, i tak wszyscy je jedliście. Ja nie szalałem wcześniej za rybami, a jedyne jakie jadłem nazywały się .. filety. Dopiero na, hm.., nie na starość, ale też nie na młodość. Powiedzmy na średniość. Dopiero na średniość doceniłem smak ryb. Pewnego razu gdy siedzieliśmy u Wojtka1121 Bernadetta przyniosła pysznego karpia, a teraz dzięki Wojtkowi jadłem smażonego pstrąga. Dla zainteresowanych dodam, że u matki, nie córki.
Gdy jechaliśmy już do Sękowca na drodze między Rajskiem a Studennem przed maskę wyskoczył nam dorodny jeleń z pięknym porożem i pomimo sezonu polowań Wojtek dał po hamulcach, i byczek uszedł z życiem. Obaj wykazali się refleksem.
Po powrocie zobaczyłem, że nie ma jeszcze moich warszawskich kolegów. Wojtek 1121 zaprosił nas do siebie na pożegnalną kolację. Przyszedł też towarzysz Prezydent z Ojcem Prowadzącym. Usiedliśmy na ławce przed domkiem i robiliśmy wszystko, żeby Ojciec Prowadzący został Ojcem Sprowadzanym, a po zapadnięciu zmroku przenieśliśmy się do środka i kontynuowaliśmy nasz proceder. Było bardzo wesoło, aż nie chciało się myśleć o tym, że jutro Wojtek 1121 wsadzi nas w swojego nissana i powiezie do Warszawy.
Zazdrość jest uczuciem podłym i niskim, ale mi nie obcym. Zazdrościłem kolegom tego, że jeszcze mogą zostać. I pewnie gdyby nie panna J. został bym. Wtedy biedny Sabinek nie musiał by jechać w klatce. Jak się później dowiedziałem, Ojciec Prowadzący nie mógł sobie z Kazia kotem poradzić.
Czyżby umoralniał go Radiomaryjnie i kot tego nie mógł znieść?
Piskal, dzięki za opisanie pobytu w Sękowcu. Napisałeś tak, że czytając pamiętnik wracam pamięcią do tamtych chwil i jestem wzruszony...
Dzięki Andrzeju, bardzo ładna recenzja, upewnia mnie, że to , że pisałem ten pamiętnik miało sens. Przed nami jeszcze tylko jeden rozdział :-(
Już nie mogę doczekać się wiosny...