10 załącznik(ów)
Odp: Czy ja mam pecha? Czyli o swawoli czasoprzestrzeni od lutego do Łupkowa
Ranek wstał słoneczny, z lekkim wiaterkiem, choć zapowiadali nawet 11 w skali Bf. To dziś, w Sopocie.
A w Wołosatem? W Wołosatem, wręcz przeciwnie, bezwietrznie, bezsłonecznie, deszczowo. W nadziei, że może przestanie padać wsiadamy w samochód i jedziemy zobaczyć stare kąty, czyli do Duszatyna. Już na drodze do Ustrzyk G. napotykamy przeszkodę. Całą szerokością drogi idzie stado klaczy ze źrebiętami. Jak podjeżdżamy bliżej, jedna staje na drodze przed autem, a reszta odbiega. Próbuję je ominąć. Po kilku próbach w końcu pomału przebijam się przez tabun. Dalej już bez przeszkód dotarliśmy do celu. Przezornie nogi uzbroiliśmy w kalosze. Polana nad Osławą porośnięta już wysoką trawą, wszystko kwitnie. Środkiem pola płynie wartki potoczek. Olchowaty szaleje na głazach, Osława toczy mętną wodę. Na polu ku mojemu zdziwieniu stoi namiot. Witam naszego kolegę z forum. Z uwagi na pogodę proponuję pomoc, jakieś suche rzeczy, buty, skarpety, sweter, transport do cywilizacji. Ale Adam jest świetnie przygotowany. Jest samowystarczalny i dobrze zaopatrzony. Życzymy mu i sobie lepszej pogody i ruszamy dalej
9 załącznik(ów)
Odp: Czy ja mam pecha? Czyli o swawoli czasoprzestrzeni od lutego do Łupkowa
Wtorek. Kalosze stają się naszym ulubionym obuwiem. Ponieważ nie wybieramy się w góry, bo leje, wybieramy się do przyjaciół. Po drodze fotografuję deszcz, mgłę, wzburzone potoki. Czas się rozciąga. Aby go jakoś wypełnić jedziemy dookoła. Przez cmentarz remontowany również przy moim niewielkim wsparciu. Słynną drogą powiatową, gdzie gady i płazy straszą turystów, by na koniec, już późnym popołudniem trafić do przytulnego lokalu, gdzie czas zamienia się w jazz. Tego Albert E. nie przewidział w swoich teoriach. Ale co On wiedział o Bieszczadach..
Odp: Czy ja mam pecha? Czyli o swawoli czasoprzestrzeni od lutego do Łupkowa
Czas jest nieprzewidywalny. Ty człowieku się starasz, układasz sobie kalendarz, czujesz, że go masz, a on i tak zakpi z ciebie. Było tak. Do Trójmiasta miała przyjechać grupa Czerwony Tulipan. Dwa koncerty. Jeden w Sopocie, 25 listopada i następnego dnia w Gdańsku. Ze znacznym wyprzedzeniem nabyłem 2 bilety, bo przecież mogą wykupić. W stosownym terminie, dzień wcześniej (o naiwności), przy końcu wieczornej pracy czyli około 23, Szanowna Małżonka mi przypomina: jutro nie pracuj zbyt długo, bo idziemy na koncert. Dobrze kochanie, odpowiadam, a na którą to było? Zaraz sprawdzę. I moja lepsza i ładniejsza połowa sięga do sekretarzyka, wyjmuje bilety i ... nieco speszona mówi: koncert się właśnie skończył, bilety były na dziś! Jak, kiedy zginął, przepadł jeden dzień tygodnia... nie wiem. Wielki Albert też by tego nie rozwikłał.
Myślę, że dla porządku trzeba będzie czas znów przypalikować i wrócić do relacji. Jest listopad, więc pora na relację z sierpniowego pobytu w Duszatynie.
cdn
Odp: Czy ja mam pecha? Czyli o swawoli czasoprzestrzeni od lutego do Łupkowa
Cytat:
Zamieszczone przez
długi
Myślę, że dla porządku trzeba będzie czas znów przypalikować i wrócić do relacji. Jest listopad, więc pora na relację z sierpniowego pobytu w Duszatynie.
cdn
No właśnie, czas najwyższy. Tylko uważaj, bo tam to dopiero czas wariuje. Przyjeżdżasz jednego dnia, wyjeżdżasz nazajutrz a okazuje się, że w tym czasie minęły dwa tygodnie.
4 załącznik(ów)
Odp: Czy ja mam pecha? Czyli o swawoli czasoprzestrzeni od lutego do Łupkowa
Siwy staruszek Albert uśmiecha się wyrozumiale zza śnieżnej chmurki. "Nie ty jeden masz kłopoty z czasem". A przestrzeń? Do Łupkowa wciąż jeszcze daleko. Nie mogąc zapanować nad czasem spróbuję poradzić sobie z przestrzenią.
Jest sierpień. W planie urlopowym już od zimy wpisana jest data wyjazdu:13 na noc wyjazd. Im bliżej wyjazdu, tym ładniejsza pogoda. Tylko mój szef taki jakiś nerwowy. W końcu wezwał mnie na "poważną rozmowę". W efekcie urlop opóźniony o tydzień. Szefowie mają zupełnie inne podejście do czasu. Wyjazd z ważnych powodów przesunięty o tydzień, powrót ... o czasie, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Trudno, taka praca... ale i tak ją lubię.
W końcu jednak ten dzień nadszedł. Ta świąteczna sobota, gdy ok 6 rano mijam gdańską rafinerię i już jestem w Bieszczadach. To taki magiczny myk. Gdańsk z tyłu, Bieszczady przede mną. Postoje na trasie dyktowane pojemnością baku auta i wytrzymałością naszego staruszka. Już 14 lat jeździ z nami w Bieszczady i należy mu się szczególna uwaga. Tym bardziej, że przed wyjazdem bardzo nam chorował i już myśleliśmy, że nie doczeka urlopu. Duszatyn przywitał nas słońcem. Przyjaciele z Łodzi "zarezerwowali" nam miejsce nad Osławą. Na polu sami starzy znajomi. Rozstawiamy domek i urządzam obozowisko. Semen zajmuje strategiczne miejsce na kocyku i wysapuje trudy podróży. Dekorację uzupełnia dzika jabłonka rosnąca nad samym brzegiem Osławy. Robię obgląd pola. Pod wiatą czysto, zagospodarowane stoły, Tomek z Gosią zadbali o porządek. Kontrola kibelka też pozytywna. Tylko droga do wodopoju zarosła zielskiem do ramion. Jutro będzie trzeba pójść do Andrzeja po kosę. I poszukać pamiątkowego kamienia, bo znów ktoś go ...
cdn
4 załącznik(ów)
Odp: Czy ja mam pecha? Czyli o swawoli czasoprzestrzeni od lutego do Łupkowa
Wstałem jak zwykle, bladym świtem...czyli tak gdzieś po dziewiątej. No dobra, przed dziesiątą. Pieska biorę na smycz i idziemy na mały spacerek, coby na polu nie brudzić. Staruszek już tylko na smyczy i zawsze w namordniku. Na smyczy, bo już jest głuchy i nie słyszy nawet słowa "ciasteczko". więc również nie usłyszy jak go wołam, czy jak jedzie samochód. A kaganiec też dla jego dobra... zje co znajdzie, a żołądek ma bardzo delikatny i zaraz biegunka, gorączka, wymioty... w jego wieku to poważne dolegliwości. Idziemy do mostu, potem do skrzyżowania i kawałek pod górkę szlakiem. Po pięciu krokach Semen staje i dalej nie idzie. Więc wracamy tą samą drogą. Pod mostem przystanek, może się napijesz piesku? Nie? to wracamy. Zalega na przygotowanym kocyku, a ja zabieram się za ogień i poranną kawę. Po kilku dniach nabierze takiej kondycji, że pójdzie z nami na pierogi do barku przy ostoi kumaka pijaka. Dzień upływa na koszeniu, rąbaniu i innych zwykłych czynnościach obozowych. Przymierzam się do poprawienia mostka, który prowadzi do kibelka. Chwieje się, ugina nadmiernie, wyraźnie grozi zawaleniem.
Wykrakałem. Następnego dnia, rankiem, znaczy koło jedenastej, Tomek z synem przechodząc przez mostek nie dochowali należytej ostrożności, szaleńczo weszli na niego obaj, niosąc jeszcze duży wór z wodą. Mostek wrzasnął TRACH, i woda wróciła do wody, w towarzystwie Tomka i Michała. Stali w tej wodzie jeszcze z pół godziny, zanim z pola zbiegła się cała masa fotoreporterów i zrobiła reportaż. Masę reporterów reprezentowała Gosia i moja skromna osoba. Z tym, że Gosia fotografowała, a ja wypytywałem jak to się stało i czy nic sobie nie zrobili. Trzeba było się zabrać za budowę nowej kładki. Uzgodniwszy z Andrzejem wycinkę olch zabraliśmy się do pracy. Na to wszystko przyjechał Wojtek (cyferki). Obejrzał pole, stwierdził, że przyjedzie tu na biwak, pomógł przerzucić bal przez potok, koniecznie chciał mnie zabrać na wycieczkę i pojechał, ja nie. Trzeba będzie kiedyś nad Nim popracować. Stanowczo Jego czas nie pasuje do tempa czasu dusztyńskiego. Posiedzi z nami tydzień, to zwolni ;) Mostek gotowy, stary pocięty na klocki, trzeba się wziąć za siekierę. Jakie piękne barwy miało to drewno. Zrobiłem kilka fotek, ale one nawet połowy barw nie oddają. Jak było piękne, tak fatalnie się paliło.
Odp: Czy ja mam pecha? Czyli o swawoli czasoprzestrzeni od lutego do Łupkowa
Bardzo miło się przy twojej opowieści wypoczywa, i jakoś tak czas zwalnia, i woda chlupocze...a kamień się znalazł?
7 załącznik(ów)
Odp: Czy ja mam pecha? Czyli o swawoli czasoprzestrzeni od lutego do Łupkowa
Niestety, jak kamień w wodę.. ale w wodzie też go nie było. Pewien niepokój zasiali "miejscowi", którzy przyjechali z Woli Michowej szukać dużych, płaskich kamieni na stopnie do budowanego kościoła. Kamień w wyrytym diabełkiem w Świątyni? Przy okazji sprawdzę.
Tymczasem zbliża się Dzień Świąteczny. I choć tort zamówiony, potencjalnych gości ubywa.Przemiłej Ani i Marcelowi z Podlesic kończy się urlop, Tomek, Gosia wraz z dziećmi muszą wcześniej wyjechać bo Michał ma zawody i musi się przygotować. Zostajemy na polu sami. Robię obchód, nie niepokojone pajączki odbudowały sieci. Słońce skrzy się w Osławie tysiącem brylantów. Jest cicho sennie. Następnego dnia jedziemy do Leska po słodkości. W końcu święto. Jeszcze dzwonię do Tosi - jest gdzieś na Śląsku, czy jeszcze dalej na jakimś spotkaniu. W Duszatynie zaczyna padać. Zaczynam wątpić czy ktoś tego dnia się pojawi na polu. Leje, ściana wody. Wstawiam na gaz czajnik. Wyglądam spod plandeki czy kto nie nadchodzi. Nadchodzi jeszcze gęstszy deszcz. Wyciągam wiśnióweczkę, tort wędruje na stolik. Składamy sobie życzenia kolejnych szczęśliwie przeżytych lat. Puk puk, to my!!! Niezawodny Bertrand z Renatką mimo niepogody dotarli z życzeniami i.. i pyszną nalewką, dzieło Renatki (Dziękuję już się wypiła). Spędziliśmy przemiły wieczór. Ci co mieli okazję poznać Renatkę i Bertranda wiedzą o czym mówię. O zmroku się żegnamy z przyjaciółmi i przenosimy się pod wiatę. Właśnie przyszło kilka osób z plecakami. Tradycji stało się zadość i zostali poczęstowani tortem. Trochę byli zaskoczeni, ale nie odmówili ;)
Odp: Czy ja mam pecha? Czyli o swawoli czasoprzestrzeni od lutego do Łupkowa
Wszyscy wiedzą, że w Duszatynie
Czas inaczej Osławą płynie
Nic więc dziwnego, że każda rocznica
Miast im postarzać, odmładza im lica.
Taki tort może zaspokoić nawet takiego łasucha jak Piskal. Że też moje wyjazdy nie przypadają na ten czas!
10 załącznik(ów)
Odp: Czy ja mam pecha? Czyli o swawoli czasoprzestrzeni od lutego do Łupkowa
Zmień Piskalu przyzwyczajenia, a będziesz oczekiwanym Gościem:)
Po mokrej nocy dzień wstał. Nawet słońce też wstało, choć nieco spóźnione, jakieś tak jesienne. Staruszek na porannym spacerze zaszedł aż na skład drewna przy szlaku. Tam gdzie rośnie taka pokręcona jabłonka. W dusztyńskich sadach jabłka obrodziły. Tylko dla kogo? Kiedyś jeszcze Pani Leśniczyna, Pani Anna, zbierały na przetwory. Pani Leśniczyna mieszka w "mieście", Pani Anny już dawno nie ma z nami... jesienna pogoda nastraja nieco nostalgicznie. Przy szlaku ciekawostka: dwa konary starego jesionu połączył "mostek" z huby. Na polu tylko my i pajęczyny, babie lato. Pogoda straszy chmurami, więc przygotowuję zapasik drewna na ognisko. Jeden rozłupany kawałek pokazał śliczne wzorki. Przyroda jest zadziwiająca. Już prawie o zmroku znalazłem w lesie salamandrę. Lazła po lekko pochyłym pniu, wspinając się do góry. Oczywiście po chwili spadła. Nowe miejsce wyraźnie jej się podobało, bo po chwili znikła w dziurze pod korzeniem. Człek spadając z wysokości 10 długości swojego ciała nie wstał by. A ona myk i dalej dostojnie kroczyła po wilgotnej ziemi.
I to właściwie wszystkie zdjęcia z tego lata. Z wieczornego ogniska nic nie wyszło. Rozpadało się na dobre. Dzień wstał, a właściwie spłynął z szumem Osławy. Dawno nie widziałem jej takiej wzburzonej. Do obiadu znacznie przybrała. Wieczorem już trzeba było bardzo głośno mówić, bo przez gruchot kamieni i szum wody niewiele było słychać. Ok 22 woda zaczęła podchodzić pod skarpę. Trzeba było się przenieść wyżej. Nie żeby coś nam groziło, ale zasnąć by nie dała. Człek napatrzył się w telewizji na Bogatynię i inne powodziowe nieszczęścia i wyobraźnia już podsuwała obraz płynącej z falami przyczepki. Sprawdziłem prognozę pogody. Opady ciągłe miejscami intensywne. Nie było sensu przenosić obozu mając w perspektywie dwa dni deszczu. Spakowałem graty jak leci do przyczepy i przed 23 opuszczałem Duszatyn. Po raz drugi w tym roku uciekałem przed wodą. Sopot przywitał mnie z otwartymi ramionami. Słońcem i jeszcze ciepłymi wieczorami. Mieszkam na skraju miasta, pod lasem i powroty nigdy nie są takim szokiem. W ogrodzie kwitnie rudbekia, przywieziona kiedyś z Krywego, jest pięknie.
Do Łupkowa znów daleko