Odp: Słów kilka(dziesiąt) o niedawnym wypadzie w Bieszczady
Cd z 4 maja 2013 roku.Po wyjeździe na szosę, jedziemy w prawo a za Smolnikiem, jak się patrzy z samochodu to prosto, ale na mapie w prawo, przez Dwerniczek, później w lewo na Dwernik, w Berehach Górnych w prawo i jesteśmy za kilka chwil pod Chatą Wędrowca. Były słodkości u Szelców, był pstrąg pod Tołstą no to teraz opatentowany w Urzędzie Patentowym RP Naleśnik Gigant. Pod Chatą full ludzi, stoją nawet w kolejce na schodach i lipią innym w talerze a w duszy dopingują do szybszego jedzenia, parking też pełen. Zanosi się, że też postoimy. Decyzja jest taka... Ewa z młodym idzie szukać miejsca do parkowania a ja idę pocwaniakować. Przechodzę kolejkę na piętro, przeciskam się przez drzwi i zaglądam... stoliki zajęte, ale dwa w głębi wolne (jeden to stara maszyna do szycia), siadam i zajmuję te dwa. W sumie to przyszliśmy tylko spróbować certyfikowanego Bieszczadzkiego Produktu Lokalnego a nie rozkoszowaać się siedzeniem. Gdy jesteśmy w komplecie zamawiamy trzy razy po połówce (naleśnika!) i gitara. Ludzie nadal stoją w drzwiach, ale my jesteśmy daleko i nam nie będą zaglądać a co najwyżej będą dopingować jak już widzą, że tam też można siadać. A czasu będą mieli sporo... pomijam czas oczekiwania na kelnerkę to od zamówienia do otrzymania 3 porcji minie 35 minut, wyjdzie więc ponad godzinę. Jem tego Giganta po raz pierwszy, bo jadłem tutaj obiady, ale deserów nie i muszę uczciwie powiedzieć SZAŁU NIE MA. Naleśnik zawsze kojarzył mi się z ciastem smarzonym na patelni a Giganty są smarzone na głębokim tłuszczu. Młody dostał "czyjąś" połówkę, ale my z Ewą dopasowaliśmy, że są z jednej całości i co skwapliwie zauważyła były objętościowo i wagowo bardzo, bardzo nierówne. Innymi słowy było niesprawiedliwie i awantura wisiała w powietrzu! Oki, oki każdy się opchał. Obok przy stoliku jednak prawdziwa awantura... kelnerka co innego przyniosła niż było zamawiane. Aby nie tracić znowu czasu, już nie czekaliśmy na kelnerkę, zapłaciliśmy w kasie. Wyraźnie na spróbowanie Gigantów należy tutaj przyjechać gdy jest spokojniej. Każdy go może spróbować i ocenić, tak jak pstrąga w Terce (ewentualnie iść dalej i porównać Pod Tołstą i w Córce), tak jak słodkości u Szelców a i jest w Bieszczadach jeszcze kilka lokali i potraw do zaliczenia, chociaż może już nie tak upublicznionych jak wspomniane wcześniej. Wracamy do Zajazdu jak już się ciemno zrobiło. Cdn...
Odp: Słów kilka(dziesiąt) o niedawnym wypadzie w Bieszczady
Muszę dodać, że w Zajeździe na dołku był jeszcze jeden koncert (grał też manio), ale ja byłem wtedy jakiś padnięty (to było po tej wędrówce) i mi się zdrzemnęło, ale pozostali lokatorze poszli i przynieśli mi nawet żywca... na sen czy pobudkę?. W niedzielę po śniadaniu tak gdzieś około 8.50 wyjechaliśmy. Pobyt był typowo objazdowy z jednym wchodzeniem, ale miał być takim właśnie. Jak trochę czasu minie to się spytam czy się podobało. I to mogłoby być na tyle, ale jeszcze, jak to ja mam w zwyczaju, ocenię swój pobyt w Zajeździe. To jednak już w następnym poście.Cdn...
Odp: Słów kilka(dziesiąt) o niedawnym wypadzie w Bieszczady
Trochę na ten post poczekałem, ale postanowiłem go dać w temacie ZpC http://forum.bieszczady.info.pl/show...891#post146891
Odp: Słów kilka(dziesiąt) o niedawnym wypadzie w Bieszczady
Wyjazd na pierwszomajowy weekend był całkiem niespodziewany. Znajomym „wypadła” połowa chatki w Wisanie, więc dałem informację zwrotną, że w razie czego to spoko… nie muszą się już martwić o pustostan. Jednak gdy byłem już spakowany to w dniu wyjazdu, dostałem info, że młodzi sobie dobrali ludzi „po wieku” a nam załatwili pokój w hotelu w Wisanie. Jarała mnie ta chatka, była języczkiem u wagi by jechać w te okolice, nawet już miałem wstępne plany na łażenie po okolicy, chociaż te tereny już mocno wcześniej schodziłem, to jednak na takie dictum powiedziałem „nie” i zacząłem załatwiać… po swojemu. Miałem trochę fartu, już pierwszy wykonany telefon a był zapewne w odpowiednim czasie, ;) okazał się celnym strzałem w dokonanie rezerwacji… cóż, właśnie przed chwilą ktoś odwołał pokój. Gościniec, w którym już kiedyś kilka dni przebywałem, oddzielony jest pasmem działki od tej na której czasami urzęduje prezes Związku Zbieraczy Kitu. Niekiedy bywa zgryźliwy, bo jak nie nazwać jego odpowiedź na moją informację o Bystre… to wy na pewno jedziecie w Bieszczady???? Znający prezesa muszą sobie wyobrazić jaką miał zgryźliwą minę, gdy tak (zgryźliwie!) odpowiadał. Najnormalniej w świecie mi dopiekł! Za taką uwagę, nie został wcześniej poinformowany o zmodyfikowanych planach.
01.05.2014 czwartek
W „Pod jaskiniami” w Nasicznem byliśmy o 1.50 w samym środku nocy. Mimo, że o tej porze są tam istne ciemności, to po drzwiach wejściowych już było widać dokonane ostatnie zmiany w Gościńcu. Pokój mieliśmy w nowej części i byliśmy w nim pierwszymi gośćmi. Pachniało nowością, świeżymi deskami... po 20 minutach byliśmy w głębokim śnie.
Kilka chwil po siódmej rano otworzyłem okno na rozcież. Pokój był od wschodniej strony, odczuwało się przyjemne ciepło od pełnego słońca, w oczy wdzierał się pokryty zielenią Wysoki Wierch (kiedyś na mapach to było tylko „842 m”) z jaskiniami, w nozdrza wchodził ciepło-wilgotny zapach lasu z gór, do uszu dochodziło szczekanie psa i pianie koguta, Ewa dodała jeszcze zapach świeżo zaparzonej kawy a ja smak mojego ulubionego śniadania. O innych zmysłach ludzkich nie będę wspominał a zostały chyba jeszcze dwa rodzaje. Bajka! Dzień dobry Bieszczady!
I… już nas niesie do mavo. Pani Halinka, na dzień dobry poinformowała, że „Jasiu już elegancko ubrany, chodzi po podwórku”… hmmmm, elegancko? hmmm, w sumie to dzisiaj jest święto. Za pomocą ;) GPS-a „trafiliśmy” pod samą działkę. Jasiu wytężał wzrok a my czytaliśmy jego myśli „kogo tu tak z rana niesie”. Na ganku pojawił się też „już nie taki mały” drugi Jasiu. Po powitalnych uprzejmościach, gdy tak sobie gadamy i pijemy kawę a w tle cicho lecą z radia wiadomości o Ukrainie, mavo z poważną miną, wyrażającą głębokie przemyślenie, „wypalił”… zbieram na pomnik Stalina… u nas nastąpiła pełna konsternacja… a Jasiu ciągnie dalej, widząc nasze totalne zdziwienie… no bo zobaczcie, dzięki niemu nie mamy tego co teraz dzieje się za wschodnią granicą. Nie przytoczę dalszej dyskusji bo zostanie to wycięte przez forumową cenzurę, zgodnie zresztą z nowym paragrafem na Forum. Oprócz tego tematu przegadaliśmy jeszcze o innych. Minęło ze dwie setki minut gdy dałem sygnał by się gdzieś ruszyć i trochę zmęczyć. Mavo kategorycznie powiedział, że 1 maja to on nic nie robi i nawet starania „już nie tak małego” Jasia by ruszył front robót (mama kazała mu tego pilnować!) nic nie zdziałały. Jedynie co mógł zrobić to spełnić moją prośbę podwiezienia do Sękowca za most. Tam mieliśmy rozpocząć we trójkę, Jasiek, Ewa i ja, przemarsz(sic!) stokówką, wschodnim zboczem Dwernika Kamienia, którą prowadzi szlak rowerowy i koński. Są z niej też trzy oznaczone wejścia na szczyt, co chwila na poboczu widać ustawione wysoko (zapewne by czytać z konia) tablice informujące o odbudowie różnych zasobów leśnych (przy ściętych drzewach i „monstrumach” już odpowiednich tablic nie widziałem). Pomysł tego przejścia dał mavo a że środkowej części stokówki nie znałem więc ochoczo z tego pomysłu skorzystałem. Kiedyś, będzie tak ze dwie dekady temu, gdy nie było jeszcze oznakowanego szlaku na Dwernik Kamień, to „trochę” pochodziłem wokół niego jakimiś ścieżkami i bez też. Na sam szczyt pierwszy raz wchodziłem drogą za wodospadem na Hylatym a gdy się ta skończyła to dalej już tak na czuja. Później jeszcze byłem na nim trzy razy i na piąty szybko się nie zanosi.
„Ten co nie pracuje 1 maja” zawozi nas za most, przed nami parkują samochód dwie panie, rozmawiamy z nimi, idą na DK. Mavo przytomnie proponuje im podwiezienie do Nasicznego, by nie chodziły dwa razy po tym samym, ale rozmowa szybko schodzi na obecne tutaj niedźwiedzie a ja odnoszę wrażenie, że propozycja nie była zbyt analizowana.
Jeszcze przed odjazdem „Ten co nie pracuje 1 maja” daje ojcowskie dyspozycje „już nie taki małemu” i ruszamy.
Cdn.
10 załącznik(ów)
Odp: Słów kilka(dziesiąt) o niedawnym wypadzie w Bieszczady
Czuć jak temperatura powietrza rośnie, jest wręcz gorąco, stokówka wbrew pozorom nie jest taka płaska, przez ¾ drogi trzeba iść pod górę do wysokości około 750 metrów, co daje różnicę wejścia 300 metrów. Oregon tak jak niegdyś został „pożyczony” przez Jasia, więc nie mam wiedzy co on tam zlicza. W pierwszej fazie podejścia wyprzedza nas para pieszych rowerzystów, zapewne by po podejściu na najwyższy punkt stokówki sobie z niej zjechać, mija nas grupa łazików z psem i mijają jeźdźcy na koniach. Ta ostatnia grupa koduje nam pomysł w głowach by kiedyś tego też spróbować w Bieszczadach.
Idziemy osobno, każdy swoim tempem, Jasiek wystrzelił do przodu, Ewa w zasięgu wzroku a ja niczym radziecki parowóz z ładunkiem w czasie drugiej wojny na Przełęcz Łupkowską. Z drobną różnicą, że ja jeszcze się rozglądam, czasami odskakuję w bok, zatrzymam się, coś zobaczę, robię zdjęcia i... dojdę do celu. Po drodze mijamy bieszczadzkie monstra stojące na poboczu. W pewnym momencie słychać nawet spalinową piłę drwala, który ma „gdzieś” święto pracy. Kilkaset metrów dalej stoi ładna wiata a z dołu do stokówki dochodzi całkiem fajnie zbudowana droga szutrowa (tu widać już jak normy unijne zawitały nawet na szutry). Jaki jest cel tej drogi to nie wiem, można snuć tylko podejrzenia?
Kiedy wydaje się¸ że droga zaczyna opadać, to w tym momencie popełnia ona jednak małe oszustwo wobec piechura i jakby ostatnim, niewidocznym ruchem podnosi się na wyższy poziom by następnie na dobre prowadzić w dół, odsłaniając jednocześnie piękne widoki, które do tej pory skrywał las. Teraz już idziemy razem.
Jeszcze przed ostatnim zakrętem, zanim na dobre po obu stronach drogi zaczną się łąki, Jasiek mówi nam cześć i informuje o swoim skrócie. I tyle go widzieliśmy. My idziemy dalej drogą i wychodząc na ostatnią prostą Ewa pokazuje jak ucieka do rowu ok. 25 centymetrowa brązowa żmija. Nie pamiętam o której godzinie zaczęliśmy iść (nawet nie mogę podać czasu na podstawie informacji z pierwszych zdjęć, bo był wyzerowany aparat), wróciliśmy o 15.40, przeszliśmy 11,14 km. Co zliczył Oregon to tylko Jasiek wie, ja nawet nie zaglądałem.
Poniżej trochę próbek, co widzieliśmy.
Załącznik 34419Załącznik 34420Załącznik 34421Załącznik 34422Załącznik 34423Załącznik 34424Załącznik 34425Załącznik 34426Załącznik 34427Załącznik 34428
Cdn.
10 załącznik(ów)
Odp: Słów kilka(dziesiąt) o niedawnym wypadzie w Bieszczady
Odp: Słów kilka(dziesiąt) o niedawnym wypadzie w Bieszczady
1 załącznik(ów)
Odp: Słów kilka(dziesiąt) o niedawnym wypadzie w Bieszczady
Wracamy i od razu idziemy do mavo a tam… niespodzianka, „Ten co nie pracuje 1 maja” przygotował wędzoną, w naturalnej wędzarni koło domu, karkówkę wraz z całą furą dodatków. Obiad z widokiem na pasące się konie w zagrodzie nieopodal strumyka Kniażki, z widokiem na zbocze Magury Nasiczańskiej a też i widokiem na górę Caryńską po lewej, z widokiem na słoneczne niebo i z widokiem na wszędobylską zieleń, bajka. Tak zawsze można jeść obiad a do tego jeszcze popijając australijskie wino „z kolorową żabą” o którego, już następnego dnia pani w sklepie w Lutowiskach zapytana, czy takowe jest, odpowiedziała „było, ale wczoraj był tu jeden pan i… całe wykupił”.
Każde spotkanie z Jasiem było „odpowiednio” okropione i nawet nie wiem czy te „z kolorową żabą” „całe wykupione” wypiliśmy czy nie, bo przecież było jeszcze polewane nasze włoskie i francuskie a było też lekkie musujące i były jeszcze piwne „wynalazki”. Wszystko zależało od okazji ;) W mocne trunki nie szliśmy, te lżejsze były odpowiednie do sytuacji i trzeźwości w mowie i uczynkach.
Jako, że latarek nie mieliśmy, a w Nasicznem noce były jakieś takie bardzo ciemne, wracaliśmy do Gościńca zawsze dobrze po północy i w ciemno choć oko wykol, na macanego… jak pod stopami (też i palcami) czuliśmy trawę to znaczy „Uwaga! schodzimy z drogi”, później lekko w lewo pod górkę, jeszcze wymacać drzwi i klamkę, zapalić na chwilkę światło i już.
To do rana!... bo przecież nie do jutra ;)
Załącznik 34440
Cdn.
Odp: Słów kilka(dziesiąt) o niedawnym wypadzie w Bieszczady
"Cdn."
i tego się trzymajmy
Czekam
3 załącznik(ów)
Odp: Słów kilka(dziesiąt) o niedawnym wypadzie w Bieszczady
02.05.2014 piątek
Ewa już kiedyś w lipcu weszła na Caryńską od strony Berehów, wtedy mgła była od poziomu tamtejszego cmentarza, lało jak z cebra a po ścieżce płynął wartki strumyk, po pustej od ludzi połoninie szalał zimny i porwisty wiatr, nie było nic widać i co sekundę kołatało się po jej głowie pytanie „po kiego ch..a łazić w taką syfiastą pogodę”. Ale pomimo, że wtedy nic nie widziała, no, znaczy się, oprócz mgieł, zarysu ścieżki na szlaku, nosków swoich przemoczonych butów, mokrych i obciekających spodni, odczuwania zsiniałych palców u rąk, ogólnego zziębnięcia, zimno-mokrego makeup`u na twarzy to… to… jednak zapamiętała tą wędrówkę najbardziej a być może zapamięta ją też do końca życia i będzie ją wnukom jeszcze opowiadać, ba, przyjdzie jeszcze czas, że będzie się nią szczycić co już czasami w jej wspominkach delikatnie jest wyczuwalne, ale jeszcze się do tego nie przyznaje! Oficjalnie to woli psy wieszać na tym co ją wtedy wyciągnął w góry. Ale czas robi swoje.
Ja przyznaję się, że właśnie najbardziej wspominam te wędrówki naznaczone jakimś elementem ekstremalności. Było ich trochę… jedne ze względu na rekordowe odległości, inne na warunki pogodowe, inne na totalne zmęczenie a jeszcze inne ze względu na „bliskie spotkania” ze zwierzyną, która wywołuje dreszczyk, nawet strachu.
No więc jak tylko nastał taki ładny dzień jak ten ustawowy Dzień Flagi RP, to został wyznaczony tylko jedyny słuszny kierunek, Połonina Caryńska i… nie ma zmiłuj. Wreszcie Ewa będzie mogła tam delektować się słońcem, patrzeć aż po horyzont, móc usiąść na suchej skale a może i powspominać. Ja już nie pamiętam, który raz wchodzę na Caryńską a wchodziłem i schodziłem na różne możliwe sposoby. Dla wielu takie wejścia to banał, no bo weź się bieszczadnikowi pochwal „byłem na Caryńskiej”…. …. …. „fajnie”. I to weź jeszcze opisz.
Z naszego Gościńca do „Jaśkowego gościńca” wyszliśmy gotowi do wędrówki, teraz zostało namówić tylko następnych. Udaje się tylko „już nie tak małego” bo ten co przyjechał tutaj odpocząć przy pracy był w trakcie przymiarki do tego „odpoczynku” i chyba na rękę mu było by z widoku stracił się „mamy anioł stróż”. Namówiony szybko wskoczył w odpowiedni uniform i buty, zapakował coś do jedzenia w plecak i już jedziemy we trójkę. Logistycznie miało być tak, jedziemy do Berehów i tam na parkingu zostawiamy samochód, dalej czym się da do Ustrzyk Górnych, Caryńską wracamy z buta, w samochód i powrót do Nasicznego. I tak to w realu się też odbywa. Szybko pytamy się o busik do Ustrzyk Górnych, prawie natychmiast mamy zaklepany zanim inni otworzyli buzie, trochę łapiemy się na wcisk, ale już pod Rawkami jest luźniej. W UG Jasiek kupuje sobie picie, ja tylko szybko rozglądam się po osadzie, która budzi we mnie odległe sentymenty i jednocześnie widać jak bardzo jest turystyczna. Przed budką z biletami słyszę rozczarowanie, że nie można psa brać na szlak. Jedna para zawraca i chce zwrotu pieniędzy „bo nie wiedzieli” a druga kilkuosobowa grupka postanawia jednak na smyczy poprowadzić czworonoga (był to chyba seter angielski). Widzę i słyszę (idę tuż za nimi) jak zatrzymują ich strażnicy BPN „dzień dobry tu straż BPN, czy państwo nie znają regulaminu i zakazu wprowadzania psów… tak wiemy przepraszamy… co mamy z państwem zrobić?... proponujemy pouczenie i to z pokorą przyjmujemy… no dobra, trafiliście na strażników z dobrym sercem, ale następni mogą już być ostrzejsi, miłego dnia”. Na samym początku podejścia widzę też jak po szlaku zbiega długowłosy coli i co dziwne aż do szczytu nie widzę by ktoś go szukał lub gonił. Kolejność i sposób wejścia na Caryńską to powtórka dnia wczorajszego. Zastanawiam się jaki będę miał czas wejścia, czy jeszcze zmieszczę się w czasie dla „przeciętnych” turystów czy raczej już wypadam z tej kategorii do tej niższej. Dla przeciętniaków to dwie godziny na wejście na szczyt. Postanowiłem nie patrzeć na zegarek, ale też nie forsować tempa. Chodzę tak jak zawsze pod górę, gdy serce niemal puka w głowie to staję i normuję uderzenia, 25 minut idę i 5 minut odpoczywam. Jest grupka ludzi w średnim wieku co idzie czasowo jak ja i nawet lekko ich wyprzedzam, parę osób nawet zostawiam lekko w tyle i to niezbyt „posuniętych wiekiem” czym łechtają moją próżność. Po wyjściu na otwartą połoninę robię nadprogramową strefę bufetową. Na ostatniej prostej pod szczytem zbiega Jasiek i stwierdza bez owijania w bawełnę „ale pan wolno idzie” ja tak samo odpowiadam „jak już będziesz miał 5 dych więcej na karku to wystartuj tutaj z czasem”. Na szczyt, już z Jaśkiem, ale bez jego pomocy oczywiście, docieram z czasem 2h3`. Znaczy się… spadam o te 3 minuty do niższej kategorii turystycznej. Na szczycie cała masa ludzi, wysyłam Ewie sms, że Jasiek jest ze mną, przed skałką we trójkę robimy mały kilkuminutowy odpoczynek.
Załącznik 34444Załącznik 34445Załącznik 34446
Cdn.