Sześć błota stóp - Relacja z Sylwestra 2004/2005
Jak co roku w okolicach listopada zaczeło mnie brać. Za oknem panowała szaruga, przerywana okresowymi wichurami sztormowymi. Śnieg był głównie w hipermarketach. Bieszczady weszły w plany.
Po zeszłorocznej wycieczce Boras chciał się zabrać, ale matura i kobieta nie puściły. Wobec planów przekształcenia aktu samobójczego w akt zbiorowego wypoczynku trzeba było kogoś skołować.
Na pierwszy ogień poszedł Pendzel. Młody, narwany, w sam raz na rolę tradycyjnego "konia". Odrobina opowieści, zdjęć... Wystarczyło. Pendzel był niewiadomą, z tym wyjątkiem, że opiekowałem się jego próbą.
Na dokładkę zgłosił się Woźny. WOPRowiec. Mając 3 osoby można było uruchomić Skauta (namiot) drużyny. Cięzkie to cholerstwo, ale miało fartuchy i przedsionki. Z Wożnym znamy się kopę lat, byliśmy razem w Gorganach. Wiedziałem, że kiedyś ostro chodził po Tatrach.
Do kompletu doszedłem ja. Zuchmistrz, kursant SKPT.
3 harcerzy.
Potem nastąpił okres wzmożonej koresponencji, głównie o wyżywieniu i trasie.
Założeniem miał być zimowy marsz pieszy, z możliwością noclegu w namiocie. Poszły prośby o jednorazówkę do BdPN . Niestety wszystkie odmowne. Jako pole naszych zmagań wybraliśmy Szlak Graniczny. Żarcie chcieliśmy nieść ze sobą.
Uczelnia wsparła moje plany wypłacając mi zaległe stypendium naukowe. Poszło na kuchenkę, rękawice, bieliznę i jedzenie.
Pociąg startował o 16.23. Mieliśmy spotkać się o 16. Pedzel przyszedł o 16:15. Maiłem ochotę go zabić.
Pociąg. Pusto. 2 dzień świąt. 16 godzin.
Potem Sanok, Bereżki i Koliba.
Krok za krokiem idą tropem sarnim
Ubaw po pachy. Śnieg też. Na początku kawałek przewianej grzędy, potem w dół, w biały tunel. swiatełka nie było.
Jest bosko, śnieg po pachy po pierś. Idziemy powoli, spotymkamy grupę turystów z UG. Zachęceni naszymi dokonaniami zawracają i samotność jest kompletna. Czysta medytacja, mająca posmak twardej walki.
Z początku idzie Pendzel, wręcz ślizga się po śniegu. Potem ja, statecznie, niczym matrona (albo Matragona). Na końcu Woźny, po jego przejściu przynajmniej nie mamy sznas się zgubić.
Powoli dochodzi południe, my dalej pełzamy. Mijają godziny, tempo ślimacze.
13:30 Zarządzam postój. W takich warunkach przejście zabrałałoby nam około tygodnia. Mamy trzy. Dziś wypoczęci, wprost ze schroniska, jutro po noclegu w namiocie może nam się nie udac. Zawrócić nie ma jak.
Jestem za cofnięciem się. Patrycja mówiła, że od paru dni nikt nie robił granicznego z Kremenarosa na Rabią. Mamy prawo pierwszej nocy.
Woźny zgadza się ze mną. Za długo się znamy, by dyskutować o oczywistym.
Po drodze mija nas para na turówkach. Zazdrość i bezsilność. Oni zjadą do Kremenarosa i wrócą. My mając narty (albo i tylko rakiety) dociągnęlibyśmy do Rabiej.
Pendzel zamyka się. Zgadza się, nie chcąc wchodzić w konflikt z resztą.
Zawracamy.
Już po kilku krokach czuję ulgę. Idziemy na Rawki, tam zadecydujemy. Czuję się jakbym zdjął ciężar z barków. Decyzja była dobra.
Pendzel nauczył się właśnie zawracać. Woźny i Ja znamy to uczucie. Paskudne, trzeba zrezygnować ze swojej wizji. Najtrudniej jest przyznać się przed sobą do żalu. Żalu z powodu bezsilności.
Z Rabiej skręcamy na Dział. Jest ledwo przechodzony, szlak jest bardzo subtelny. Płytkie ślady są zawiane.
Dział jest piękny. Mróz wyrzeźbił jodełki w zimowe szaty. Wszystko ejst białe i szyste. Jest cicho i mroźno. Zapada zmierzch. Dla takich chwil chodzę zimą po górach.
Na Dziale, w okolicach 3 polany rozbijamy namiot. Wkopujemy go. Zaczynamy gotować.
Jem chałwę.
W pewnej chwili Woźny łapie swoją kuchenkę i biegnie z dla od namiotu. Z ręki bucha mu elegancki płomień. Gorzej, że płomień kończy się około 1 m nad Woźnym.
Woźny wyłącza kuchenkę i wrzuca ją w śnieg, chcąc ją zagasić. Dojadam chałwę
Zostaje nam tylko moja maszynka. Zaczynam się zastanwaić jakby to było na granicznym. Gotujemy kuskusa i wodę na herbatę na rano. Wszystko idzie nam powoli, zaczynamy zamarzać.
Śpimy na dwóch NRC, potem karimaty. Ja i Pendzel mamy Scouty Robertsa (mój i siostry) Woźny ma Penguina starego Alpinusa. śpiwory się zsprawdziły, taki nocleg jest do przeżycia, pod warunkeim zminimalizowania kondensacji.
Śpimy z wodą na rano w nogach, w czpkach i rękawiczkach. W namiocie temperatura w nocy zeszła chyba do -3.
Przed snem gadamy o kobietach. O życiu. O kobietach. O górach. O kobietach.
Zasypiam. spię niespokojnie z przerwami na dreszcze.
Kondensacja pary wodnej makbryczna. Zapomnieliśmy zdjąć wywietrznik od Marabuta. wszsytko jest wilgotne i zlodowaciałe.
Buty jak skorupy, tzreba je włożyć pod polar, żeby trochę odtajały i dąły się nosić.
Do Pendzla powoli dociera rozwaga decyzji.
Trzeba się ruszać, rozetrzeć palce u nóg, wypić herbatę. Wstawić wodę na śniadanie. Wszyscy żyją. Nikt nie ma poważniejszych odmrożeń. (z wyjątkiem palcow i koncówek nosów).
Po solidnej dawce kalorii (kaszka, muesli, kuskus, chałwa, czekolada) polepsza się nam. Idziemy w stronę świata. To co było pod Kremenarosem pozostanie naszą własnością.
Tutaj dygresja.
Parę lat temu na skutek załamania pogody cofałem się z Wetlińskiej ( w lutym). W grudniu wróciłem tam z Borasem i przeszliśmy ją.
Może ta wyprawa jest tylko prologiem przed Granicznym właściwym. Zaczynam snuć marzenia. Tury, solo. Może w grudniu 2005?
We wtorek w schroniksu po sezonie
Gadamy do późna. Pendzel po raz kolejny przeżywa rozczwarowanie swoimi "mistrzami". Ja i Woźny ze stoickim spokojem odsypiamy resztę życia.
Ten chłopak (Pendzel) musi ostygnąć, zanim znowu przyjdzie mu gotować się na mrozie, co nie zmienia faktu, że jego zapał jest sympatyczny.
Rano celowo śpim do późna. Imprezy nocne, zakończone około 5 ne dawały sznas na sen. Dziewczynom obok zawaliło się łóżko, a Woźny przegnał gości z korytarza bez bluzgania.
No i rzecz jasna zbarłożyliśmy. Jak już żeśmy odespali było już a późno an wyjście.
Poszliśmy do PTTK na jajecznicę. Pokazałem chłopakom jak to robią zawodowcy .
(ciastka dla obsługi i mamy wrzątku do oporu)
Następnego dnia łapiemu PKSa do Jabłonek. Tam mieliśmy się spotkać ze Studenckim Kołem Przewodników Turystycznych. (tzn tak powiedziałem chłopakom, mnie tam szczególnei interesowała pewna dość konkretna kursantka).
W Jabłonkach niespodzianka. Schronisko zapchane. Jak już załatwiłem nocleg, to chłopaki stwierdziły, że wracają do Gdyni . Ze mną lub beze mnie.
Zrobiło mi się dziwnie. Z jednej strony kawałek razem przeszliśmy, a noc sylwestrowa w pociągu nie jest specjalnie atrakcyjna (zwłaszcza jak jedzie tylkodwóch normalncyh chłopa, bez wódy). Z drugiej nie znali oni SKPT i mogli czuć się obco. Trudno, rozstaliśmy się po męsku (misiek i błogosławieństwo)
"Stoję smutny na peronie z tą walizką jedną/ tak jak człowiek, który zgubił od domu swego klucz" ( skąd to cytat?)
W Krainie ślepców jednooki królem.
Jestem abstynentem. Absolutnym, absolwenckim i z aspiracją do belwederskiego. Gatunkiem ginącym, wpisanym do czerwonej księgi (kronika 36 GDHy). Nie mam nic przeciwko ludziom pijącym, o ile Ci nie mają nic przeciwko mnie. Niemożność upicia się alkoholem nadrabiam umiejętnością upicia się herbatą ( 3 łyżki Earl Grey + cytryna, w ilościach około 3l ), niestety bolesna trzeźwość pozostaje.
Corocznie trafia mnie problem Sylwestra. Różnic ludzie różnie przyjmują brak stanu "zauroczenia" alkoholowego. Zawsze jest zagadka, jak nieznane środowisko przyjmie kogoś z zewnątrz.
Jestem generalnie aspołeczny, ale jeśli mogę wybierać wolę być aspołeczny w izolacji niż w cywilizacji. Dlatego przed większością rozmów przegryzam rozmócy gardło. Jeśli nie wyrazi oburzenia można gadać dalej.
Ludzie wrócicili z Chryszczatej. Spokojnie dojadłem kuskus oglądając jakiś program kabaretowy. Dziś w nocy Sylwek, jutro wyjazd. Dziwnie. Najwyżej wpadnę w katatonię na 24 h.
Jak zwykle w większych skupiskach ludzkich dopadła mnie "smuga". Ktoś staroświecki rzekłby "spleen",inny "melancholia" .Dość, że miałem doła.
Dookoła ludzie sobie żyli a ja siedziałem. Potok opływał mnie, chlupocząc o burty stołu. Siedziałem spokojnie, ze świadomością zbliżania się najgorszego. Piłęm herbatę. Piłem herabtę. Piłem herbatę. Sprint do kibla . IO znowu herbata.
Wieczór zaczął się zbliżać, jakiś DJ rozłożył sprzęty (że kto cholera?), pora się doprowadzić do porządku. Wreszcie trza użyć to mydło, tak pracowicie targane.(no w sumie to się ogoliłem).
Pierwszym problemem był brak stroju. Minimalizacja wagi skończyła się na wzięciu koszulek oddychających (2 szt) i koszulki do pcoiągu ( 1 szt), jakoś impreza wypadła z planów.
Odrobina uroku osobistego (potomni stwierdzą, że litości - nie wierzcie im) i pożyczyłem koszulkę. Piękna bordowa, z top-clubbowym napisem : English School. Made in Taiwan 100% cotton.
Po odrobinie pracy treki zaminiły się w baletki. Impregnat dawno im się należał. Były grzeczne,więc dostały.
Impreza się zaczeła.
Zrazu na parkiecie leciał Akurat (SKPT wchodzi, AGH ucieka). Potem hip-hop (SKPT ucieka, AGH wchodzi). Potem techno (wszsycy uciekają).
W przerwie ubraliśmy się i skoczyliśmy na Waltera. (Woronikówka). Wziąłem NRC, mapę i zapałki (od siostry, podobno sztormowe).
Na górze ognisko, potrzebne zapałki. Daję. Wielka ściema, siarka chyba z azbestu. Potem chóralne śpiewy i znowu zbieganie z góry.
Wąż czołówek snujący się ze zbocza, kołyszący się w rytm podmuchow wiatru. W drodze powrotnej chowanie się w krzakcach i zabawy w Indian.
Potem, gdy wszscy pali już snem tanecnzym na parkiecie znalazł się Myszkowski, Kaczmarski, Wysocki. A może cały czas czekali na chwilę właściwą swym pieśniom
(albo i na kielicha wylanego na podłogę).
Potem zaczęła się najjlepsza część imprezy. Na parkiet poszło ska, wyłączyliśmy DJowi korki ( Co za wieśniaki ... w tym Trójmieście). Już był całkiem dobrze. Gdy zasypiałem zbarłożony pomiędzy łóżkami do głowy płynęły Bieszczadzkie Anioły.