... no i fajno...![]()
... no i fajno...![]()
Wracamy i od razu idziemy do mavo a tam… niespodzianka, „Ten co nie pracuje 1 maja” przygotował wędzoną, w naturalnej wędzarni koło domu, karkówkę wraz z całą furą dodatków. Obiad z widokiem na pasące się konie w zagrodzie nieopodal strumyka Kniażki, z widokiem na zbocze Magury Nasiczańskiej a też i widokiem na górę Caryńską po lewej, z widokiem na słoneczne niebo i z widokiem na wszędobylską zieleń, bajka. Tak zawsze można jeść obiad a do tego jeszcze popijając australijskie wino „z kolorową żabą” o którego, już następnego dnia pani w sklepie w Lutowiskach zapytana, czy takowe jest, odpowiedziała „było, ale wczoraj był tu jeden pan i… całe wykupił”.
Każde spotkanie z Jasiem było „odpowiednio” okropione i nawet nie wiem czy te „z kolorową żabą” „całe wykupione” wypiliśmy czy nie, bo przecież było jeszcze polewane nasze włoskie i francuskie a było też lekkie musujące i były jeszcze piwne „wynalazki”. Wszystko zależało od okazjiW mocne trunki nie szliśmy, te lżejsze były odpowiednie do sytuacji i trzeźwości w mowie i uczynkach.
Jako, że latarek nie mieliśmy, a w Nasicznem noce były jakieś takie bardzo ciemne, wracaliśmy do Gościńca zawsze dobrze po północy i w ciemno choć oko wykol, na macanego… jak pod stopami (też i palcami) czuliśmy trawę to znaczy „Uwaga! schodzimy z drogi”, później lekko w lewo pod górkę, jeszcze wymacać drzwi i klamkę, zapalić na chwilkę światło i już.
To do rana!... bo przecież nie do jutra
DSC00028.JPG
Cdn.
"Cdn."
i tego się trzymajmy
Czekam
Państwo dość silne, by Ci wszystko dać jest dość silne, by Ci wszystko odebrać
02.05.2014 piątek
Ewa już kiedyś w lipcu weszła na Caryńską od strony Berehów, wtedy mgła była od poziomu tamtejszego cmentarza, lało jak z cebra a po ścieżce płynął wartki strumyk, po pustej od ludzi połoninie szalał zimny i porwisty wiatr, nie było nic widać i co sekundę kołatało się po jej głowie pytanie „po kiego ch..a łazić w taką syfiastą pogodę”. Ale pomimo, że wtedy nic nie widziała, no, znaczy się, oprócz mgieł, zarysu ścieżki na szlaku, nosków swoich przemoczonych butów, mokrych i obciekających spodni, odczuwania zsiniałych palców u rąk, ogólnego zziębnięcia, zimno-mokrego makeup`u na twarzy to… to… jednak zapamiętała tą wędrówkę najbardziej a być może zapamięta ją też do końca życia i będzie ją wnukom jeszcze opowiadać, ba, przyjdzie jeszcze czas, że będzie się nią szczycić co już czasami w jej wspominkach delikatnie jest wyczuwalne, ale jeszcze się do tego nie przyznaje! Oficjalnie to woli psy wieszać na tym co ją wtedy wyciągnął w góry. Ale czas robi swoje.
Ja przyznaję się, że właśnie najbardziej wspominam te wędrówki naznaczone jakimś elementem ekstremalności. Było ich trochę… jedne ze względu na rekordowe odległości, inne na warunki pogodowe, inne na totalne zmęczenie a jeszcze inne ze względu na „bliskie spotkania” ze zwierzyną, która wywołuje dreszczyk, nawet strachu.
No więc jak tylko nastał taki ładny dzień jak ten ustawowy Dzień Flagi RP, to został wyznaczony tylko jedyny słuszny kierunek, Połonina Caryńska i… nie ma zmiłuj. Wreszcie Ewa będzie mogła tam delektować się słońcem, patrzeć aż po horyzont, móc usiąść na suchej skale a może i powspominać. Ja już nie pamiętam, który raz wchodzę na Caryńską a wchodziłem i schodziłem na różne możliwe sposoby. Dla wielu takie wejścia to banał, no bo weź się bieszczadnikowi pochwal „byłem na Caryńskiej”…. …. …. „fajnie”. I to weź jeszcze opisz.
Z naszego Gościńca do „Jaśkowego gościńca” wyszliśmy gotowi do wędrówki, teraz zostało namówić tylko następnych. Udaje się tylko „już nie tak małego” bo ten co przyjechał tutaj odpocząć przy pracy był w trakcie przymiarki do tego „odpoczynku” i chyba na rękę mu było by z widoku stracił się „mamy anioł stróż”. Namówiony szybko wskoczył w odpowiedni uniform i buty, zapakował coś do jedzenia w plecak i już jedziemy we trójkę. Logistycznie miało być tak, jedziemy do Berehów i tam na parkingu zostawiamy samochód, dalej czym się da do Ustrzyk Górnych, Caryńską wracamy z buta, w samochód i powrót do Nasicznego. I tak to w realu się też odbywa. Szybko pytamy się o busik do Ustrzyk Górnych, prawie natychmiast mamy zaklepany zanim inni otworzyli buzie, trochę łapiemy się na wcisk, ale już pod Rawkami jest luźniej. W UG Jasiek kupuje sobie picie, ja tylko szybko rozglądam się po osadzie, która budzi we mnie odległe sentymenty i jednocześnie widać jak bardzo jest turystyczna. Przed budką z biletami słyszę rozczarowanie, że nie można psa brać na szlak. Jedna para zawraca i chce zwrotu pieniędzy „bo nie wiedzieli” a druga kilkuosobowa grupka postanawia jednak na smyczy poprowadzić czworonoga (był to chyba seter angielski). Widzę i słyszę (idę tuż za nimi) jak zatrzymują ich strażnicy BPN „dzień dobry tu straż BPN, czy państwo nie znają regulaminu i zakazu wprowadzania psów… tak wiemy przepraszamy… co mamy z państwem zrobić?... proponujemy pouczenie i to z pokorą przyjmujemy… no dobra, trafiliście na strażników z dobrym sercem, ale następni mogą już być ostrzejsi, miłego dnia”. Na samym początku podejścia widzę też jak po szlaku zbiega długowłosy coli i co dziwne aż do szczytu nie widzę by ktoś go szukał lub gonił. Kolejność i sposób wejścia na Caryńską to powtórka dnia wczorajszego. Zastanawiam się jaki będę miał czas wejścia, czy jeszcze zmieszczę się w czasie dla „przeciętnych” turystów czy raczej już wypadam z tej kategorii do tej niższej. Dla przeciętniaków to dwie godziny na wejście na szczyt. Postanowiłem nie patrzeć na zegarek, ale też nie forsować tempa. Chodzę tak jak zawsze pod górę, gdy serce niemal puka w głowie to staję i normuję uderzenia, 25 minut idę i 5 minut odpoczywam. Jest grupka ludzi w średnim wieku co idzie czasowo jak ja i nawet lekko ich wyprzedzam, parę osób nawet zostawiam lekko w tyle i to niezbyt „posuniętych wiekiem” czym łechtają moją próżność. Po wyjściu na otwartą połoninę robię nadprogramową strefę bufetową. Na ostatniej prostej pod szczytem zbiega Jasiek i stwierdza bez owijania w bawełnę „ale pan wolno idzie” ja tak samo odpowiadam „jak już będziesz miał 5 dych więcej na karku to wystartuj tutaj z czasem”. Na szczyt, już z Jaśkiem, ale bez jego pomocy oczywiście, docieram z czasem 2h3`. Znaczy się… spadam o te 3 minuty do niższej kategorii turystycznej. Na szczycie cała masa ludzi, wysyłam Ewie sms, że Jasiek jest ze mną, przed skałką we trójkę robimy mały kilkuminutowy odpoczynek.
DSC00030.JPGDSC00031.JPGDSC00032.JPG
Cdn.
Dalej szczytem idziemy razem, przy początku zejścia Jasiek nam odskakuje. Przy źródełku, daję odpoczynek napiętym mięśniom piszczelowym przednim trochę odpoczynku. Następny odpoczynek to cmentarzyk w Berehach Górnych, małe zwiedzenie, też stwierdzenie faktu włożonej pracy przez szymona magurycza, też jakaś satysfakcja włożenia w to swoich pięciu groszy.
Trochę kropi, nad Wetlińską wisi czarna chmura i po schodzących ludziach widać, że tam mocno lało.
Przejście Caryńskiej zajęło mi 4h15`, Jasiek jak wyliczyliśmy potrzebowałby na to 1,5 godziny (samo wejście, bez zbytniego "spinania się", zaliczył w 40 minut). Ech młodość!
Z parkingu chcemy wyjechać i zapłacić. Szukam parkingowego, tak mocno aktywnego gdy przyjechaliśmy a teraz jakby zapadł się pod ziemię. Za nami zaczynają trąbić bo blokujemy wyjazd, wyjeżdżamy… komuś trochę kasy wypadło.
W Gościńcu odświeżamy się i padamy na łóżka, nie na długo, do drzwi nagle… puk, puk, puk… Jasiek… „tata zaprasza na obiad, czekamy”… i już go nie było. Proszonego obiadu u mavo się nie odmawia, idziemy ochoczo. To był taki niedzielno-rodzinny obiad z pysznym rosołem w głównej roli. Gospodarz później potrzebował 2 godzin na dokończenie „frontu robót” więc zabraliśmy mniejszego Jaśka na zakupy do Lutowisk, głównie słodycze i lody. Znowu po północy wracaliśmy „na macanego”.
DSC00033.JPGDSC00034.JPGDSC00036.JPGDSC00037.JPGDSC00038.JPGDSC00039.JPGDSC00040.JPG
Cdn.
Wrócę jeszcze do 1 maja,
Michał z dziewczyną, których to zostawiliśmy w Bystrem jadąc do Nasicznego, tego dnia mieli wchodzić na Wetlińską. Siedząc na werandzie u mavo, spojrzałem na zegarek i wyliczyłem, że młodzi powinni schodzić do Berehów. Namówiłem Ewę byśmy tam skoczyli i zabrali ich ze sobą do mavo. Najlepiej to do nich zadzwonić, ale o ile tam w górze można mieć „pole” to tutaj o nim można tylko pomarzyć. Jedziemy na Wyżną tam pokazuje się zasięg, dzwonię… „właśnie jesteśmy w trakcie schodzenia, za pół godziny będziemy”. I byli. Posiedzieliśmy razem prawie do wieczora, później zawieźliśmy ich do Bystrego i powrót do Nasicznego.
Zaczynało mocno się ściemniać. W Wetlinie to już zapadały istne ciemności kiedy na poboczu zauważamy jakieś machające dwie sierotki. My w Bieszczadach zawsze zabieramy każdego turystę, który tylko macha i to bez względu na wygląd i pogodę. Zatrzymujemy się więc przed tymi dwoma turystkami sierotkami… chcą podjechać do parkingu przy szlaku… och jak my tu długo czekamy… całkiem spore plecaki do bagażnika, one do tyłu… zatrzymujemy się na Wyżnej… dziewczyny wysiadają i rozglądają się… świecą latarkami, bo już istna ciemność… my czekamy na wszelki wypadek… to coś chyba nie tu… tamten parking to jakoś tak inaczej wyglądał… wsiadają do samochodu… wyjmuję mapy… okazuje się, że chcą na parking na Wyżniańskiej, do Bacówki Pod Małą Rawką… my jedziemy do Berehów a później skręcamy w lewo, tam mamy ich wysadzić, ale gdy dojeżdżamy i widzimy, że w tych ciemnościach mamy je zostawić to Ewie serce mięknie i wieziemy do celu na właściwy parking… tam to już ciemność jak w kopalni na dole… światłami samochodu oświetlamy parking, dziewczyny latają z jakimiś bzdzidełkami i… tak to ten parking… mówię jak dojść do bacówki i że to kilka minut… poszły… może nie zostały zjedzone?… jedna jechała z Poznania… druga z Gdańska… spotkały się w Lublinie… od godziny 13 jadą od Sanoka.
Wracamy tam gdzie czeka na nas mavo „z kolorową żabą” cy cuś moze insym. Tak mi się jakoś jeszcze przypomniało.
Cdn.
03.05.2014 sobota
Całą noc lało, za oknem wilgotno, pada i zimno. Na dziś rano u Jasia to my mamy przygotować wspólne śniadanie. Robimy je czym chata bogata
Już po, Ewa chciałaby gdzieś pojechać albo coś poczytać a ja czuję się jak pies, który widzi jak jedno z ogniw łańcucha, trzymającego go na uwięzi, zaczyna puszczać. Przebieram się w ciuchy do łazikowania na deszczu, proszę o podwiezienie do Zatwarnicy, wstępnie umawiam się, że będę gdzieś tak na godzinę 3-4 pm. Sam muszę sobie poradzić z powrotem.
Zaczynam od początku drogi idącej w stronę kościoła, jest trochę przed dwunastą, pada ale nie leje. Pod kościołem samochody, słychać śpiew, drzwi otwarte, trwa właśnie trzeciomajowa sobotnia msza, zapewne z początkiem o 11.30. Tyle razy byłem w Zatwarnicy a nigdy w środku tego kościoła, łapię się na połowę mszy, staję na końcu jak jakiś odmieniec. Bóg lubi turystów, no może mniej tych co się na mszę spóźniają… no ale chyba mi wybaczy. Gdy msza się kończy zaczyna już mocno padać, dla łażących po Bieszczadach to żadna nowość, niektórzy nawet uwielbiają jak zostaną na wędrówkach sponiewierani przez górki, chaszcze i pogodę… zwłaszcza przez pogodę.
Mimo rzęsistego deszczu na siłę robię dwa zdjęcia, o dwa chyba za dużo na poczynioną gimnastykę… by nie zalało aparatu.
Dalej idę drogą, zbaczam w chaszcze na Uhryń, idę lekkim zboczem wzdłuż jakiegoś strumyka, ze szczytu wracając trafiam i schodzę jakąś nikłą ścieżką, gdyby nie stuptuty to w butach by mi już chlupało, totalna dzicz, przedzieram się tzn. zaczynam się poniewierać na własne życzenie i nie wiem po jakie licho tam idę, nie było i tak niczego ciekawego oprócz „czegoś” (czegoś bo nie widziałem i nie czułem) co narobiło trochę hałasu gdy schodziłem w dół. Wyłażę z lasu gdzieś na zakręcie drogi, skąd do Hulskie już blisko. Idę teraz drogą w stronę Tworylnego, wszędzie napotykam salamandry... na tej utwardzonej drodze, na tej nikłej ścieżce gdy schodziłem, tam to musiałem uważać by ich nie zdeptać. Czas jakoś wolno idzie, aż mi się nie chce wierzyć, że tak krótko łażę i muszę sprawdzić czas na innych miernikach. Teraz już spokojnie idę, skręcam w drogę idącą wzdłuż strumienia Hulskiego. Chcę dojść do jej końca bo na jej końcu na powiększonej na maxa mapie Google zobaczyłem „coś” i chcę zobaczyć co to jest to „coś”. Patrzę na zegarek a tu zaczyna być poważne zagrożenie spóźnieniem obiecanego powrotu na godzinę 3-4 . To był jeden z celi wędrówki dzisiejszej, ten drugi to trochę ostatnio wzmocniona murowana cerkiew w Krywem. Ludzie(!)… tyle lat łażenia po Bieszczadach a nigdy nie byłem w jej środku, widziałem ją z odległości 30 metrów, widziałem z kilkuset, ale nigdy z bliska, od środka. To widziałem jeszcze bliski a już nie istniejący domek myśliwski i widziałem na własne oczy panią Majsterkową jadącą maluchem przez most drewniany przez San (gdzieś tutaj znajdziecie te obiekty na zdjęciach), tak ze dwie dekady temu przedzierając się przez zieloną ścianę trafiłem na ruiny młyna (ooooo nie, nie było wtedy ścieżek) a cerkwi z bliska nie widziałem!
To zaczyna być niesprawiedliwe… łażąc po krzaczorach i to kawał drogi czas idzie wolniej niż gdy idę ubitą drogą. W dalszej wędrówce nawet to siedzi mi w głowie... czy abym gdzieś nie uszczknął czasu w tzw. szczelinie czasowej. Staję, zaczynam wyliczać ile mi czasu do końca zostało, ile do końca tej drogi, liczę też ile mi może zająć dojście do cerkwi, analizuję ile mi zajmie czasu powrót do Nasicznego a przecież samochód nie czeka. Rozkładam mapę, trochę ładuję akumulatory wodą i węglowodanami. Niestety wychodzi, że jestem teraz już nie w szczelinie a raczej totalnej d…e czasowej i muszę z czegoś zrezygnować, jak to przeważnie w Bieszczadach mi się zdarza. Zaczynam użalać się nad moją głupotą i skoku w bok na Uhryń, bo co ja tam niby chciałem zobaczyć… było to wbrew mojej logistyce na dzień dzisiejszy. Jak to piszę to mnie to wnerwia, co i tak ładnie napisałem.
Decyzja podjęta, nawet przestało padać. Pakuję plecak, zarzucam na plecy, laska w rękę, ruszam.
DSC00041.jpgDSC00042.JPG
Cdn.
Ostatnio edytowane przez bartolomeo ; 15-05-2014 o 19:26 Powód: Drobna poprawka na prośbę*autora
Zawracam. Za mną, jeszcze albo już nie dymiące retorty, przed odbiciem w prawo w stronę Ryli, nawet zatrzymuje się samochód i chcą mnie podwieźć, ale dziękuję. Prawie na wzgórzu na takim mini parkingu stoi kilka aut. Idę dalej gdy widzę pochyloną nad trawą wianuszek ludzi, miła pani nawet woła „proszę pana tutaj mamy salamandrę, oooo”… o nie, mam już czarno-żółte migotki przed oczami. Jak się domyślam ludzie, którzy gdzieś tam idą to na bank do cerkwi na Krywe. Ja schodzę bardziej na prawo od drogi by lekko na wschód od szczytu Ryli zejść koło jedynych mieszkańców Krywe. Z jedną połową się kiedyś poznałem i było nawet z gwinta na poznanie, z tą ważniejszą rozmawiałem tylko incognito trzy razy, tak na przestrzeni 20 lat. Gdy tam pierwszy raz tam zbłądziłem, to jak pamiętam, wisiała nad drzwiami ręcznie napisana tabliczka, tak coś w tym sensie… „Nie mów jeśli nie masz nic do powiedzenia”. Teraz, krzątającej się koło domu Pani Majsterkowej, zrobiłem ukłon, spytałem się „czy jest jeszcze mostek”… „tak, tam dalej”…” dziękuję i miłego dnia”… ”miłego”… więcej nic mądrego nie miałem do powiedzenia. Mostek był taki, że przechodziłem po nim „na czterech” by mi się nie przydarzyło coś podobnego, gdy kiedyś szedłem na Brenzberg. Jeszcze chwilka i cmentarzyk z cerkwią… wreszcie jestem! Trochę zwiedzam, robię zdjęcia, odpoczywam, posilam, popijam… o właśnie popijam... czy to tu „ktoś” specjalnie dla mnie przypadkiem nie miał „czegoś” schować? Jakiś gąsiorek cy cuś? Mówił, że schował, ale później sam odnalazł z innymi i… kurcze… teraz to będzie brzmiało niczym apel: Hej „ktoś”… nie ma zmiłuj, miałem obiecane literki (te od pojemności!), to miałem… a tu lata lecą, lecą i chyba też procenty!
No dobra, tak sobie też teraz przypomniałem mając w pamięci też wczorajszy post sir Bazyla.
Wracam do tematu. Zbieram się i idę mozolnie dalej do góry, czasami się zatrzymuję i spoglądam w dół i w dal. Przed kulminacją wzniesienia oglądam się a tam z dołu do góry wślizguje się po błocie jakiś gazik. Pada od 10 minut. Przyśpieszam by być przed nim na szczycie.
Cdn.
DSC00048.jpgDSC00050.JPGDSC00051.JPGDSC00052.JPGDSC00053.JPGDSC00054.jpgDSC00055.jpgDSC00056.jpgDSC00057.jpgDSC00058.jpg
Zatrzymał się na machnięcie ręką. Wiezie kilka młodych osób, które tutaj przyjechały konno z Polany. Podwozi mnie do drogi odchodzącej na Sękowiec. Zerkam na zegarek, jest godzina 15.45. Teraz z buta do miejsca tak gdzieś przed leśniczówką w Chmielu, tam znowu łapię stopa do drogi na Nasiczne. Jeszcze jeden stop do pierwszej drogi w lewo, to tylko kilkaset metrów, ale gdy jadę to deszcz zmienia się w nawałnicę. Wysiadam i już daję sobie spokój ze stopowaniem, ostro zacina, cieknie ciurkiem z kurtki, z kapelusza, z nosa, spodnie też całe mokre… nie będę narażał wilgocią suchych siedzeń. Chociaż czuję kilometry w nogach to idzie mi się całkiem dobrze. Woda przelewa się po asfalcie, pokonuję kilometry do Nasicznego. Gdy dochodzę do pierwszych zabudowań widzę znajomy samochód. Jest 17.10, czyżby Ewa po mnie wyjechała? NIE! Ona jechała kupić papierosy dla mavo… nie mówi nic, ale to jest taki cichy op…..l. Jedziemy do budki w Dwerniku i wracamy do Nasicznego… Ewa jedzie dalej do Cisnej spotkać się z Michałem, ja idę do mavo pogadać, ale u niego czuję jak siły ze mnie odchodzą i udaję się do swojego pokoju. Umawiamy się na wieczór.
„Pod jaskiniami” biorę gorący prysznic, coś jem, sięgam po Oregona, zaskakująco mały czas postoju i nie dziwię się, taka pogoda zmusza do chodzenia. Zmierzyłem dwa etapy, od kościoła w Zatwarnicy do miejsca gdzie złapałem gazika wyszło 18,36 km i drogą asfaltową od Dwernika 3,12 a gdy doliczę kilkaset metrów za Sękowcem i początek do kościoła to spokojnie mogę sumę zaokrąglić do 22 km.
Na smartfonie włączyłem też Endomondo, ale gdy odskakiwałem w chaszcze to włączyłem niechcący pauzę i dopiero schodząc na drogę przy sprawdzaniu czasu ponownie wystartowałem. Na niewiele się to i tak zdało bo gdzieś gdy wracałem z Krywego baterie padły całkiem. Mam nauczkę, smartfon jak będę brał w góry to tylko taki na zapas na „w razie czego” a tak to kartę sim przekładam do Nokii E52.
Cdn.
Aktualnie 2 użytkownik(ów) przegląda ten wątek. (0 zarejestrowany(ch) oraz 2 gości)
Zakładki