Wczesnym sobotnim porankiem pakujemy sie w pociag do Warszawy. Wprawdzie transport do Gruzji mamy dopiero jutro, ale jakos ostatnio nie wierze w punktualnosc PKP i wolimy miec zapas czasu. No i jest okazja zeby spotkac sie z Romkiem, pogadac i gdzies wspolnie troche powedrowac. Zabieramy jeszcze jednego romkowego kolege- Wojtka i suniemy w strone Puszczy Kampinowskiej. Chlopaki prowadza nas kretymi lesnymi sciezkami do opuszczonego atomowego centrum dowodzenia z czasów PRL. Z zewnatrz obiekt wyglada jak zwykla szkola tysiaclatka
ale ma 3 poziomy bunkra pod ziemia. Mimo zniszczen nadal robi to wrazenie. Wnetrza sa juz niestety calkowicie ograbione oraz wypalone. Zabierzemy wiec do Gruzji woń spalenizny i upaprane sadza ciuchy
Kolejnym celem naszej wedrowki jest puszczanska wioska Sierakow. Wchodzimy w jej granice i nagle jakbysmy sie znalezli gdzies w sercu Podlasia! Stare domki, ogrodki, sady, senna atmosfera cieplego wieczoru, sympatyczny sklepik bedacy centrum kulturalno-rozrywkowym miejscowosci.. Odwiedzamy ten wazny przybytek, starajac sie zachowaniem i rodzajem poczynionych zakupow stapiac z miejscowa ludnoscia. Siadamy przy drodze.. Taki spokoj... Graja swierszcze i szumi tajemniczo czarna sciana puszczy... Gdzie my jestesmy? Kilka kilometrow od granic stolicy?
Jak sie okazuje to nie przypadek- park narodowy zabronil tu budowania nowych domow i wszelakich innych, modnych ostatnimi czasy, inwestycji.. Niesamowite miejsce... Wracamy ostatnim miejskim autobusem.
Rano pozeramy pyszna domowa pizze przyrzadzona przez Romka, z bazylia wyhodowana na oknie. Potem obieramy kierunek Okęcie, foliujemy plecaki w płachty malarskie, zegnamy sie z Romkiem i pelzniemy w strone kas biletowych. Lotnisko jest obrzydliwe (zreszta to w Kijowie i Tbilisi tez..). Zdecydowanie wole klimat stacyjkowy a nawet podmiejskich przystankow PKSPrzy wypisywaniu biletow zaczyna sie burdel trwajacy prawie dwie godziny. Dostajemy 4 bilety Kijow- Tbilisi ale zadnego Warszawa- Kijow!! Babka łaskawie zgadza sie naprawic swoj bład ale oswiadcza ze nie da rady abysmy siedzieli przy oknie ani kolo siebie..Upieramy sie , ze to nieprawda.. Jak sie okazuje mamy racje tylko babce sie nie chcialo albo byla niekumata. Przywolany na pomoc chlopak szybko i bez problemu wystawia wlasciwe bilety..
A samolocie poczatkowo czuje sie jakos dziwnie, paskudnie kreci mi sie w glowie, cos mnie dusi, dziwna sila wypycha oczy od srodka a nawet ciezko zrobic zdjecie zdretwialymi rękami. Na szczescie potem to przechodzi a humor poprawiaja chmurki za oknem i stewardesa ktora przynosi żarcie i wino
Fajnie z gory wygladaja rozlewiska Dniepru! Dopiero z tej perspektywy widac jaka to ogromna rzeka a sienkiewiczowskie opisy istnych labiryntow wysp, bagien i oczeretow zapewne nie byly wcale naciągane!
W Kijowie mamy troche czekania ale czas umila spotkanie sympatycznej Gruzinki, lekarki, ktora wraca do Tbilisi po polrocznej pracy w Niemczech. Opowiada fajna historie jak to niedawno przyszli w Tbilisi do taksowkarza turysci i mowia ze chca jechac "w gory". Na pytanie gdzie dokladnie chca- oburzaja sie, ze "to taksowkarz powinien wiedziec lepiej". Taksowkarz wiec ich zapakowal i zawiózl do Swanetii. Wysadzil ich w jakims widokowym miejscu i mowi: "Wot i wasze gory".. I na tym etapie sie okazalo , ze oni chcieli jechac, ale do miasta Gori..
Do Gruzji docieramy kolo 3 rano. Na granicznej odprawie, oprocz ladnej pieczatki do paszportu, dostajemy po butelce wina. Czy dlatego, ze pierwszy raz w Gruzji? Dlatego ze Polacy? Bo mamy takie sympatyczne mordy? Nie wiem.. Jedno jest pewne- zaden kraj nas jeszcze tak przyjemnie nie przywital!!!!
Do miasta dojezdzamy taksowka, ktora z nas potwornie zdziera. Ale jestesmy na tyle zmeczeni, ze marzenie o poduszce jest w tej chwili uczuciem dominujacym. Taksowkarz wogole nie wie jak jechac, co chwile sie zatrzymuje i pyta przechodniow o droge. Jakos przed 4 pojawiamy sie w ciemnej bocznej uliczce przed polecanym przez wszystkich hostelem "U Iriny". Ponoc panuje tu mila, wrecz chatkowa atmosfera, trwa wieczna impreza, turysta jest witany z otwartymi ramionami o kazdej porze dnia i nocy, a wlascicielka zawsze chetnie pogada i doradzi turystom jakies ciekawostki ze swojego kraju. Bardzo przypada mi do gustu brama, schody. Wpelzamy w ciemna czelusc klatki schodowej. Rzucaja sie w oczy wesole malowidla na scianach:
Otwiera nam jakas mloda rozespana babka, robiaca wrazenie ze jest na nas wsciekla, ze smielismy ja obudzic o tak nieludzkiej godzinie (potem okazuje sie ze byla to corka Iriny) Po dlugim dobijaniu sie do jednego z pokoi, udaje sie znalezc dla nas miejsca i ukladamy sie do snu. A za oknem wyje wiatr, szarpie praniem na balkonie i drewnianymi fragmentami budynku. A cykady maja chyba takie ambicje , ze staraja sie go zagluszyc
Budzimy sie rano tzn kolo 11 i przypominamy sobie, ze mamy tylko puszke rybek do zarcia. Na szczescie udaje sie wysępic kilka kromek chleba od wspołlokatorow wiec szczesliwie mozemy rozpoczac dzien od sniadania a nie od biegania po miescie i szukania sklepow.
Poznajemy Irine, ktora rzeczywiscie jest przemilą babką, ciepla, sympatyczna i bardzo chetna do pomocy, porady i pogaduszki. Niestety jest bardzo schorowana, zmęczona i nie ma siły ogarniac wszystkiego, wiec wiele razy zastepuje ją corka, osoba juz o troche innym charakterze i powierzchownosci...
Mieszkancy hostelu to glownie Polacy. Droga do Gruzji minela nam niesamowicie szybko (nigdy wczesniej nie lecialam samolotem), tu ciagle slychac polski jezyk- kurcze- czy mysmy wogole wyjechali z kraju?Bo czuje sie tu troche jak w PTSMie I klasy, w jakims Białymstoku albo Bielsku...
Mieszkajacy u Iriny Polacy opowiadaja nam o jednej z dzielnic Tbilisi gdzie ponoc "strach isc" bo wszystko sie sypie i zawala na glowe. Domy sa popodpierane żerdziami, wszedzie biegaja koty a drogi wygladaja jak po ostrzale z artylerii. No to juz wiemy co dzisiaj robimy!!! :)
Na ulicach Tbilisi panuje straszliwy kociokwik. Auta jezdza szybko, trabiąc bez przerwy, a znaki drogowe czy swiatla traktuja jak nic nie znaczaca sugestie. Miedzy tym wszystkim kłębi sie tlum pieszych poruszajacy sie bardzo chaotycznie, starajac sie aby nie zostac rozjechanym oraz jak najszybciej podazac w obranym wczesniej kierunku.
Kwitnie handel uliczny, prawie w kazdej bramie i na skwerku sa sprzedawane apetyczne owoce, warzywa i ser. Lokalny ser przypomina skrzyzowanie naszego bialego sera z oscypkiem, w roznych stadiach uwędzenia.
Na dziale mięsnym mozna podziwac rewie nóżek.
Dzis po raz pierwszy nabywamy gruzinski, uszasty chleb! Jest to plaski, chrupiacy placek o fantazyjnym ksztalcie. Jest przepyszny jak jest swiezy a pozniej podsycha i mozna go bez obrzydzenia jesc takze po tygodniu. I teraz wreszcie rozumiem biblijne stwierdzenie "łamac sie chlebem"
Jedziemy metrem. To ponoc najlepszy srodek komunikacji w miescie bo marszrutki sa potwornie zatłoczone, ulice zakorkowane a tramwajow nie widzialam. Metro w Tbilisi jest bardzo głeboko. Zjezdza sie ruchomymi schodami w podziemna czelusc , w wielu miejscach przywolujaca na mysl zapach korytarzy MRU.
Przed schodami takowa tabliczka, przypominajaca o czasach powstania tego obiektu.
Odwiedzamy tez lokalna knajpke gdzie pożeramy chinkali. Sa to pierozki przypominajace sakiewke z nózka z ciasta. We wnetrzu pierozka siedzi mięsno- ziolowy farsz zatopiony w aromatycznym rosole. Chinkali najlepiej pożerac trzymajac za nózke, nadgryzc lekko, wyssac bulion i dopiero wtedy zjesc mięso. W innym wypadku rosól konczy w najlepszym przypadku na talerzu lub stole, a szkoda bo on chyba jest najsmaczniejszy. Chinkali najlepiej smakuje popite domowym winem.
W Tbilisi wystepują tez knajpy tzw "miedzynarodowe". Kto przeczyta?
![]()
Zakładki