przejechać.
- Bóg tu już o nas całkiem zapomniał – mawiali przesiedleńcy. Ale oni pamiętali o nim, chociaż miejscową drewnianą cerkiew zamieniono na magazyn zbożowy i zamknięto na kłódki. Wędrowali co niedzielę kilka kilometrów do najbliższego kościoła. Paradne meszty przeważnie niesione były całą drogę w dłoniach i wzuwane dopiero na umyte w strumyku nogi, w pobliżu świątyni. Czasem ktoś jechał wozem ale raczej ten dzień był odpoczynkiem dla koni po tygodniowej pracy w polu i lesie.
- Późnym latem zakwitały w ogródkach fioletowe tojady zwane pantofelkami Matki Boskiej, którymi stroili zielne sierpniowe bukiety. Zaraz po powrocie z kościoła zatykane były za nisko schodzące dachowe krokwie. Strzecha nawisała nisko nad oknami nie wpuszczając do wnętrza zbyt wiele światła. Trudno było też robić coś wieczorami przy nikłym świetle naftowej lampy.
- Opowiadał wtedy Szczepan o latach swojego dzieciństwa, o szkolnych kolegach Ukraińcach i Żydach, z którymi biegał w ciepłe wieczory kąpać się w Sołokii. O wspólnych zabawach, uczeniu się ich języka, modlitw, pieśni i zwyczajów. Umordowany teraz całodzienną harówką, wzdychał tylko przed snem “Hospody pomyłuj” lub “Boże bądź miłościw”, bo już na wieczorną modlitwę sił nie starczało. Nowy dzień zaczynał od znaku krzyża a ciągnąc kosą mokrą od rosy łąkę śpiewał przepięknie pieśni polskie i ukraińskie. Często wzdychał “żeby tak na swoje wrócić, na swoje”.
- Nie tylko na swoje nie było szans żadnych, ale też na żadne inne miejsce, bo lata płynęły i zmieniać się zaczęło to ciężkie życie, choć uparta ziemia ciągle stawiała na swoim. Przybywało też grobów najbliższych, którym klimat skutecznie skracał życie. Ale już i dach był inny, kwitły w przydomowym ogródku nowe gatunki kwiatów, owocowała posadzona leszczyna, drogę do miasta skrócił PKS a wóz dostał gumowe opony. I choć Szczepan to wszystko zauważał i doceniał , choć wsiąkło w tę rolę tyle jego potu to zawsze kiedy odwracał w lewo głowę od wysokiego progu, mówił z żalem w głosie:
- - Ech, na swoje by wrócić!
- Aż dnia któregoś przyniósł listonosz zawiadomienie, że ma się stawić w Szczecinie, jako świadek i opowiedzieć o mordach na polskiej ludności. Wiedział i widział przecież nie mało bo i sam z całą rodziną uciekł w kieleckie, żeby nie podzielić losu zabitych. Nie było go kilka dni. Wrócił i najpierw oznajmił:
- - Nie ma to jak na s w o i m. Zmęczył mnie ten płaski widok za oknem pociągu. Całkiem nie było na czym oka zawiesić.
Zakładki