Wszędobylskie kamery, tabliczki z zakazami/nakazami (ostatnio obowiązkowe na każdym sklepie - typu "noś maskę, zachowuj dystans"), metalowe kraty, plastikowe karty (tutaj zabawmy się w językową żonglerkę - zauważcie, że "karta" to anagram od "krata"), smyrane telefoniki z aplikacjami do śledzenia co właśnie właściciel robi, kupuje czy gdzie przebywa, to jednakowe narzędzia zniewolenia. Niszczą indywidualizm wtłaczając człowieka w powtarzalność cyfrową. Nie tylko odbierają mu prywatność, ale wciskają w iście więzienny system (zerknijcie jak działa chiński system rozpoznawania już nie tylko twarzy - ze względu na maski, Chińczycy opracowali technologię rozpoznawania po sposobie poruszania się obiektów, coś jak mobilny odcisk palca - tutaj przykładowy link: https://www.youtube.com/watch?v=aE1kA0Jy0Xg ).
Jeśli już jesteśmy przy zdjęciach architektury wiosek rodem z XIX wieku - podobnie jest w deweloperce: prymitywnemu pięknu czegoś, co my nazywamy skansenem czy zabytkiem, a co w istocie jest prawdziwym materiałem życia (u nas choćby chyże pełne indywidualnego architektonicznego ducha; stąd taka popularność ich restauracji) hurtowo przeciwstawia się powtarzalną nowoczesność betonozy, szkła, plastiku i stali, wciskając jej mieszkańców w pudełka do spania i srania (vide patodeweloperskie blokowiska, nie wspominając już o tzw. "hotelach kapsułowych" - w istocie celach dla więźniów korporacji). Zerknijmy na współczesne rynki miast i miasteczek. Kiedyś ocienione drzewami, tętniące życiem, dziś "zrewitalizowane" (piękny przykład na propagandowe słowo-wytrych) - puste i martwe. To zjawisko również ma podłoże w mechanice władzy. Rynek (starożytna agora) to miejsce, w którym można się było spotkać, pogadać na ławce w cieniu drzewa - miejsce potencjalnie grożące sojuszami przeciw władzy, na agorze zrodziła się starożytna demokracja. Dzisiejszy tzw. "dystans społeczny" niewiele się różni od zakazu zgromadzeń z czasów komuny.
Na szczęście są jeszcze miejsca nie zepsute przez Złego, gdzie człowiek podaje drugiemu rękę bez obawy, że to niehigieniczne, gdzie nie oglądasz się w poszukiwaniu kamery, żeby się wysikać, gdzie możesz spokojnie zapalić wieczorne ognisko i zagrzać na nim posiłek bez obawy, że usłużny "sygnalista" zadzwoni po służby, bo jesteś emitentem nadmiernej ilości CO2.
I znów mamy XIX wiek. Coś pięknego - bez żadnej kpiny. Swojski zapach krowiego łajna przypomina dziecięce lata, gdy beztrosko biegaliśmy po polach i łąkach bawiąc się patykami, a nie osamotnieni (uwaga: nie mylić osamotnienia jako opuszczenia z samotnością jako wyborem) ślipiąc nad smartfonami z wirtualną rzeczywistością - a w istocie zwykłym oszustwem.
Takie miejsce teoretycznie powinno być na liście UNESCO, ale dzięki temu, że nie jest, to w środku ino miejscowi i my.
Krzesełko na wyłączność.
I nawet popina się niespecjalnie wystroił na sumę. Całkowicie wśród samych swoich.
W kopalni trawertynu.
Gdzieś po drodze w lesie takie rumowiska.
Normalnie Kirgizja, ino chałupy zamiast jurt.
Para roku - pozycja 75462.
Nocka idzie, a tam to księżyc to, nie słońce.
Wąwóz jeden taki, cepeliada będzie zaś, bo już wycieczki pielgrzymują.
Jama Boli - tu już jest cepeliada, ale czasem i cepeliadę warto obejrzeć. Wpuścili nas za frajer, bośmy już Lei nie posiadali. W środku na ścianach kopie z francuskiego Lascaux, kiedyś tu jakieś filmy kręcili o tymże.
Zakamary jamy Boli.
No - Kirgistan jak nic.
A tu dla odmiany skok w inną czasoprzestrzeń - Pieniny.
Osioł i lodowce.
Azaliż to azalie? Ależ tak. Całe zbocza w azaliach.
Jak mawia pewien mój kumpel: "A co to za wyjazd, jak sie nic nie spierdoli". Wahacz odkręcony kręce nazad.
Większość jezior w rumuńskich Karpatach to sztuczne zbiorniki zalewowe.
A tu nam w nocy waliło piorunami aż miło, z pewnością bliżej niż 300m, bo nawet sekundy od błysku do grzmotu nie było. Fajna burza. Fajna jak śpisz w klatce Faradaya. Ognisko na szczęście jeszcze przed burzą zrobiliśmy.
Zakładki