Z naszego miejsca biwakowego mogliśmy podziwiać szczyty, które kilka godzin wcześniej zostały zdobyte przez oddział szturmowy Alfa w składzie: Wojtek P. z iaem:
alpy9.jpg alpy10.jpg
Następnego dnia rano ruszyliśmy w pogoń za chłopakami, ale drogę zatarasowało nam stado dzikich byków,:
alpy11.jpg
które nie reagowały na żadne krzyki w języku zwierzęcym typu cip-cip, taś-taś itp. Niewzruszone naszym nawoływaniem stały sobie na ścieżce, patrzyły spode łbów wzrokiem nieodgadnionym, w kącikach ich ust można było dostrzec delikatny szyderczy uśmieszek.
alpy12.jpg
Przez te bydlęta straciliśmy trochę czasu, gdyż jakoś nikt nie miał w sobie tyle śmiałości, co Franciszek Dolas prowadzący przez bawarską wieś ogromnego byka.
W końcu jednak, tak boczkiem, boczkiem, minęliśmy je i po kilku kwadransach wylądowaliśmy na niewielkiej przełączce pomiędzy Rebrą a Pietrosulem. Tutaj pozostawiłem swoich odpoczywających współtowarzyszy i pociąłem sam ku szczytowi. W tym miejscu muszę uczynić małą dygresję. Mianowicie, na tym wyjeździe troszkę rozmawialiśmy o początkach turystyki i oczywiście przy tej sposobności o jednej z naczelnych postaci odgrywających wielką rolę w jej upowszechnianiu i organizowaniu tj. o Mieczysławie Orłowiczu. Ja nieopatrznie coś tam napomknąłem, iż na górskich wycieczkach, stosował on zasadę 15-tu minut odpoczynku na każdą godzinę marszu i dodatkowo przerwy w miejscach widokowych. Jako, że ciągle znajdowaliśmy się na grani, a więc w miejscach widokowych oraz biorąc pod uwagę, iż górski wiatr, w przestrzeni pomiędzy mymi ustami a uszami współwędrowców z pewnością pomieszał szyk wyrazów w powyższym zdaniu o tempie marszu, reszta ekipy rwała do przodu w stylu modern’Orłowicz, czyli na każdą godzinę odpoczynku przypadało 15 minut marszu. Jest to właśnie ta metoda wędrówki, która szerzej znana jest pod nazwą „metody długich, forsownych odpoczynków”. Ponieważ dla mnie te odpoczynki były zbyt forsowne, wyrwałem do góry. A tam na szczycie, dokładniej na podszczytowej grzędzie, schodzą się dwie ścieżki – jedna biegnąca z południa (którą ja się wdrapywałem) i druga niewidoczna z tej pierwszej, wspinająca się od północy. I nagle zza grani wyłania się znajome ryło (pardon, lico), należące do jednego z forumowiczów, pobratymca z Resmiasta. To był „Żelaznym” zwany jojo. Góra z górą nie, a człowiek z człowiekiem nawet na Pietrosulu! Radości ze spotkania nie było końca! Nawet niebo ze wzruszenia zaczęło płakać:
alpy13.jpg
Jojo wraz z rodzinką zahaczył o Wielką Górę po drodze do Wilna. A że troszkę zboczył na Węgry i Rumunię, więc się zderzyliśmy na najwyższym szczycie Alp Rodniańskich. Po kilkunastu minutach przerwy, już w powiększonym gronie schodziliśmy na północ, w kierunku Borszy. Tuż obok stacji meteo zrobiliśmy przystanek obiadowy. W tym czasie w góry naszło się spragnionych niedźwiedzi i zaczęły piwo warzyć:
alpy14.jpg alpy15.jpg alpy16.jpg
które wieczorem, na kwaterze sączyły z lubością wszystkie ekipy tj. grupa Alfa (Wojtek P. i iaa), grupa „Żelazna” (jojo z małżonką i dziećmi sztuk 2 – dzieci sączyły kefir) i grupa pościgowa (agnieszkaruda, Wojtek z Katowic i ja). Uzupełnialiśmy płyny śpiewając (proszę mi oszczędzić krytyki - liczą się chęci!!!) przy akompaniamencie gitary, z której czarowne dźwięki wydobywali nasi El Mariachi czyli iaa i Wojtek P., który uraczył nas też przepiękną piosenką własnego autorstwa o poszukiwaniu, o przemijaniu, o cerkwi w Wólce Żmijowskiej i bruśnieńskich krzyżach.
Wszystkim serdecznie dziękuję i do zobaczenia!
Zakładki