Wieczorne kapiele w jeziorze (tym razem się zdecydowalam popływac), wysoka fala, skalisty brzeg, zapach wodorostu, rakija przywieziona przez Michała z Turcji, orzechówka, dobre jedzonko, gwiazdy, krótka lekcja astronomii... Totalna wolność, spokój i luz..
Dziś żegnamy Romka i GrzesiaMichał jedzie fotografowac kolejowe terminale. Zatem w trojke, z eco i Iza ruszamy torami w strone granicy. W Cisówce wygrzewamy się na peronie. Domek przystacyjny otwarty- pilnuje go wielkie gniazdo os. Spotykamy tu tez dwoch miescowych chlopaczkow, którzy probuja nas namowic by isc z nimi do sklepu do Szymek na piwo. Pokusa duza, ale pozostajemy przy naszej trasie. Dowiadujemy się od nich, ze przysiółka Zawinłdażnik już nie ma, zostaly tylko podmurowki domow, które o tej porze roku nie są do odnalezienia. Mija nas białoruski pociag.
Idziemy torami do granicy, gdzie na metalowych wysiegnikach wisi napis: „МИР”. Hmmm..”brama na swiat”?
Dalej odwiedzamy przysiolek Brzezina- nomen omen- polozony w pieknym, brzozowym zagajniku
. Nabieramy wody u babci. Przy studni stoi zuraw- ale studnia jest na guzik- naciska się i z wężyka sika woda.
Dla babci to spore ulatwienie ale tez narzeka że żre dużo pradu. We wsi mieszkaja dziś już tylko 2 osoby- ona, pani Franciszka oraz jej szwagier. Zaprasza nas do sadu abysmy nazbierali sobie jabłek, doradza, które odmiany są smaczniejsze. Opowiada o korekcie granic w latach 50 tych, gdy jej rodzina stracila sporo pola w Zaleszanach, o zimowych wyprawach do kosciola w dawne lata, gdy brneli po kolana w sniegu. Pani Franciszka miala kiedys duza rodzine: siostre, brata z dziecmi, męża..ale wszyscy już dawno nie zyją. Ma dwoje dzieci, które mieszkaja w Hajnowce, ale nie zalozyly wlasnych rodzin, więc nie doczekala się wnucząt. Chyba bardzo ubolewa nad tym faktem- ma tyle jabłek i aronii w ogrodzie, a nie ma dla kogo robic przetworow. Dzieci ma dobre- często przyjezdzaja, pomagaja w domu i sadzie. Widac bardzo zadbane obejscie, niemozliwe aby kobiecinka kolo 80tki sama to wszystko ogarnela. Pani Franciszka jest osoba niezwykle radosną, pogodna, pogodzona z zyciem. Z twarzy jej nie schodzi usmiech i serdecznosc dla otoczenia. Rozmawiamy tez o grzybach, przetworach i nawłoci, rzekomo sprowadzonej z Ameryki, która zarasta okoliczne pola. Zegnamy się z mila babcia, obiecujac wysłac list i zdjecia. Ruszamy w trase, a zabudowania milej Brzeziny nikna w oddali za zasłona drzew.
Idziemy przez łany nawłoci, fioletowych kwiatow i „kaszek” o czerwonych łodygach, a w dali majaczą luzno rozsiane zabudowania przysiolkow.
Widac, ze lato powoli chyli się ku koncowi- na rozleglych łąkach zbierają się całe sejmiki bocianów i o czymś tam rozprawiają przed odlotem. Naliczylismy ich kolo 50, a napotkany rolnik zarzeka się , ze wczoraj widział 300.
Łapiemy z Iza stopa do Jałowki. Eco idzie pieszo i spotyka babcie, która jako 13 letnia dziewczynka malowala slupki graniczne. Jej ojciec slabo już widział więc jej zadaniem było malowanie orzełkow. Mieszkali wtedy razem z rodzina w straznicy WOP. Babcia wspomina, ze dziecku to niesamowice zapadaja w pamiec zapachy, smaki, ulotne chwile. Wopisci robili czarna mocna kawe, dziewczynke tez nia czestowali. Ponoc tego smaku i aromatu owej kawy sprzed lat, na dalekiej, kresowej straznicy, nie zapomni do konca zycia.
Z eco spotykamy się pod sklepem, Michał dołaczy do nas dopiero jutro bo poluje na białoruskie pociagi.
Pod sklepem jakos wyjatkowo malo przyjaznie- zwykle lubie takie miejsca- ktos zagada, cos opowie. Tu mlodzi patrza jakos wilkiem, chodza nabuzowani, co chwile wybuchaja między nimi kłotnie a nawet male bójki. Wszyscy strasznie krzycza, klna, co chwile przed sklep zajezdza jakieś rozpedzone auto i hamuje z piskiem opon. Jeden, dość mily facet, poleca nam nocleg kolo ruin kosciola, ale to w centrum wsi. My wolimy ruszac dalej, w pola i lasy, gdzie przy ognisku pod gwiazdami można poczuc „powiew dzikosci”.
Zmierzcha już.. Ruszamy droga na Kondratki. Co chwile mija nas rozpedzone auto wznoszące na szutrowej drodze tumany kurzu. To samo auto jezdzi w tą i z powrotem. Mija nas chyba z 5 razy. Śledzą nas czy co? Jakos czujemy się z tym odrobine nieswojo.
Krajobraz robi się pagorkowaty. Ścielą się piekne mgły nad rozlewiskami, a „Łysy” podnosi się znad młak wielki, pomaranczowy i chyba lekko zawstydzony, bo przyslonil się chmurka. Przed PGRem skrecamy w bok. Droga pnie się w góre. Krajobraz prawie jak w Beskidzie Niskim. Wychodzimy na porosła sosnowym lasem gorke. Rozbijamy namioty. Wreszcie daleko od wsi, łupiącej techniawy w pędzących autach i miejscowej złotej młodzieży. W dali tylko szum gazociagu. A tak tylko gwiazdy, mgły, zapach igliwia... Sielanka...
Gdy zaczynamy już wnosic dobytek do namiotow, slyszymy wycie. Poczatkowo mysle , ze to jakas syrena, ale po chwili już nie mam watpliwosci , ze bylam w błędzie. Do glownego wyjącego , tubalnego głosu dołączaja inne i kolejne, bulgoczące, przepełnione agresją.. Z dali odpowiada pisk i skomlenie wiejskich psów..Wilki!! Jakas wataha musi przechodzic. Są w miare daleko, ale ja i Iza już jakos straciłysmy serce do tego miejsca.. Eco jednak nie chce się stad zbierac, pakowac namiotu. Postanawiamy nocowac w trojke w jednym namiocie. Po chwili wycie się powtarza- dużo blizej i wyrazniej. Pikanterii sytuacji dodaje fakt, ze w okolicy panuje wscieklizna. Wytapetowane są wszystkie slupy, tablice, ploty. Miejscowi powtarzaja informacje , ze kolo Jałówki spotkano wsciekle lisy, więc, zeby nie chodzic po lesie jak ktos nie musi..
Co robic? Fakt- można by traperskim zwyczajem rozpalic ognisko! Dziki zwierz (o ile nie jest wsciekly) nie powinien podejsc do ognia. Ale trzeba by zebrac chrust.. Sporo chrustu -jak ma na cala noc wystarczyc..Ale chrust jest tam...w lesie...skad właśnie dochodzi wycie.. Kto wie czy w swietle latarki predzej się nie znajdzie swiecacych oczu niż gałęzi i patyków..
Wycie trwa dluzej niż poprzednie i jakos się przybliza. Eco coraz przychylniej podchodzi do wizji przenoszenia namiotow. Gdy jestesmy już spakowani wycie nagle ustaje. Eco rozsiada się i niepospiesznie zaczyna skrecac papieroska. Nagle w najblizszych krzakach slychac wyrazny szelest, jakby się cos skradalo i to z kilku stron naraz. Porzucajac mysl o skręcikach raźno schodzimy w dol, ku drodze.
Podążamy z powrotem do Jałówki. Jakos ten świat zwartej zabudowy, latarni i krzyżujących się szos zdaje się być pożądana, bezpieczną przystanią. A krzykliwe menelki spod sklepu- oazą sympatycznosci. Niesamowita jest wzglednosc tego swiata.
Rozbijamy się niedaleko ruin kosciola, na górce wygladajacej na fragment czyjejs posesji. Jakie to piekne gdy psy ujadają zamiast skomleć, jak ładnie świeci w nasz namiot latarnia. Jest mi troche wstyd przed sama sobą, ze nawialismy jak dzieci, ale mówia, ze ponoc czasem dobrze jest na czas się wycofac...
Mamy jeszcze wieczorem zrobic impreze, wypic winko, ale szybko padamy ze zmeczenia. I tez pozno się jakos zrobilo- jest grubo po polnocy. Dopiero teraz czuje , ze bolą mnie nogi, rece, plecy..Pod namiotem nierówno jak szlag. Pod krzyżem mam wielka mulde, pod szyja drugą. Ale jak tu pięknie nierówno! ;-) Zawijam się szczelnie w spiwór, noc dziś wybitnie chlodna i szybko zapadam w sen.
Śnią mi się lokalne menelki spod sklepu w Jałówce, którzy za dnia grzecznie ciągną wino, a nocami spadają na 4 łapy, obrastaja wilczym futrem i wyruszaja na żer....
Kolejny dzien można spokojnie nazwac „Dniem malowniczych stopów”
Sniadanie zjadamy pod sklepem w Jałówce. Przepyszna jajecznica z 10 jaj, z cebula, papryka, kielbasa.
Mijamy przepiekne ukwiecone ogrodki i drewniane chałupki
![]()
Zakładki