Taki okruch:

Lato ’85 albo ’86, mój pierwszy wyjazd w Bieszczady.

Wyjazd organizowało moje licealne koło turystyczne, czyli SKKT. Koło przez lata prowadziła ubóstwiana przez wszystkich geograficzka, pani Ela. Panią Elę wielbiliśmy za doświadczenie górskie i totalne zaufanie, którym nas obdarzała podczas wyjazdów. Nie pamiętam, żeby przez te wszystkie lata ktoś ośmielił się sprawić jej zawód. Chociaż na nikogo nie krzyczała, nikogo nie karała, niczego nie zakazywała. Mimo tego każdy wiedział, jak trzeba się zachować. Ponieważ na dodatek była piękną kobietą, oczywiście wszyscy chłopcy się w niej podkochiwali. Do czasu, gdy poznaliśmy jej męża, również fantastycznego człowieka i zapalonego „górala”, który czasem towarzyszył małżonce podczas wyjazdów jako opiekun grupy. Ze starszymi podobno nawet popijał przy ognisku, ale z nami nie – nie byliśmy jeszcze wtedy pełnoletni, a on był zasadniczy. Niezapomniane wyprawy, pod znakiem których minęła mi szkoła średnia, skończyły się przed klasą maturalną. Pani Ela z rodziną przeprowadziła się – jakżeby inaczej – na południe Polski, a koło turystyczne się rozpadło, bo nikt z nauczycieli nie był zainteresowany przejęciem.

Ale wróćmy w Bieszczady. Dwutygodniowy obóz wędrowny zaczęliśmy w Brzegach Dolnych, a skończyliśmy w Cisnej. Spaliśmy oczywiście w PTSM-ach. Pierwszy nocleg w Brzegach pamiętam, bo wylosowałem dyżur w kuchni, który polegał na krojeniu i smarowaniu góry kanapek masłem, na którym lądowała mielonka albo dżem. Ponieważ w puszkach po mielonce zostało sporo łoju, ktoś wpadł na pomysł, żeby – dla kawału – użyć go na jednej kanapce zamiast masła, a na górę położyć wyjątkowo dużo dżemu, żeby przyciągnąć, a potem ukarać żarłoka. Po obrzydlistwo sięgnęła pechowo… pani Ela. Od razu wypluła, ale się nie obraziła, jak to pani Ela.

Kolejne etapy trasy pokonywaliśmy w małych grupach. Wyruszaliśmy po śniadaniu. Można było iść dowolną drogą i w dowolnym towarzystwie. Jedyne przykazanie: trzeba pojawić się wieczorem w miejscu docelowym. I wszyscy się pojawiali, choć niektórzy mocno spóźnieni. Pewnego razu z kolegą postanowiliśmy, że trasę pokonamy najkrótszą drogą, jaką uda nam się znaleźć. Z mapy wynikało, że najkrótsza trasa wiedzie wzdłuż nurtu Wetlinki. Ale w praktyce okazało się, że na tym odcinku wzdłuż rzeki nie ma żadnych ścieżek, a wszystkie rzeczne kamienie - tak malowniczo wyglądające na zdjęciach z Bieszczadów - są zalane wodą. Przeważnie brnęliśmy więc z plecakami środkiem koryta, czasami po pas w wodzie. Ale dobrnęliśmy do Wetliny, oczywiście jako ostatni z całej ekipy. Po wyjściu na ląd, człapiąc mokrymi trepami po asfalcie, darliśmy się na całą – uśpioną już – wieś: „Nieeech żyjeee baaal!”

Jednak w większości przypadków docieraliśmy na miejsce popołudniem i zamiast – jak to dziś bywa – przez resztę dnia dochodzić do siebie po ekstremalnym wysiłku fizycznym, zrzucaliśmy plecaki, organizowaliśmy skądś piłkę i szliśmy grać. Byliśmy wówczas zakręceni na punkcie siatkówki, bo któraś (kobieca ?) reprezentacja Polski święciła wtedy tryumfy pod światłym przywództwem Huberta Wagnera i w kraju panowało coś na kształt wagneromanii. Po prostu nie wypadało grać w cokolwiek innego.

Pamiętam takie zdarzenie z PTSM (chyba) w Czarnej: przy szkole było porządne boisko z prawdziwą siatką, a w schronisku rezydowała jakaś inna grupa, więc turniej właściwie sam się zorganizował. Rozgrywki przeciągnęły się do zmroku i już mieliśmy kończyć, ale ktoś odkrył, jak zapalić latarnię przy boisku. Sodowa żarówka dawała tylko odrobinę światła, ale i tak nam się wydawało, że gramy co najmniej w Spodku. No to gramy dalej. W pewnym momencie piłka spada na sąsiednią posesję. A na przyległej, zarośniętej po pas działce, stała zrujnowana, opuszczona chałupka. Któryś z kolegów dziarsko skacze przez niewysoki płot, a po chwili daje się słyszeć trzask i krzyk, a kolega znika nam z pola widzenia. Okazało się, że po drugiej stronie, tuż przy płocie, był dół przykryty spróchniałymi deskami. Może stara piwnica, może studnia? Na szczęście kolega zawisł na łokciach, więc nie sprawdził. Ale gdy go wyciągnęliśmy, w dole coś złowróżbnie połyskiwało i chlupotało. Ale piłkę odnaleźliśmy i graliśmy dalej.

W Bieszczady jechaliśmy z własnymi zapasami żywności porozkładanymi sprawiedliwie po wszystkich plecakach, ale puszki, słoiki i paczki wystarczyły jedynie na pierwszy etap trasy - dalszą wędrówkę miały umożliwić kartki. Oczywiście w praktyce nie było mowy o ich użyciu, bo sklepy (nie tylko bieszczadzkie) dostawały niewielkie ilości reglamentowanych towarów. Przez dwa tygodnie tylko raz (w GS-ie w Lutowiskach) udało nam się zrealizować kartki na cukier i jakieś konserwy, ale jedynie dlatego, że towar „rzucili”, gdy akurat przechodziliśmy. Kilkoro z nas ustawiło się od razu w kolejce, skąd jednak – na wniosek przybyłych natychmiast tubylców – zostaliśmy wyproszeni przez panią sprzedawczynię. Po długich negocjacjach wszechwładna sklepowa zgodziła się zrealizować niewielką część naszych kartek, dzięki czemu nie umarliśmy z głodu. Wtedy wydawało nam się, że to jawna szykana i dziejowa niesprawiedliwość, ale po latach dotarło do mnie, że gdybyśmy wszyscy ten reglamentowany towar dostali (a było nas ze 20 osób), dla miejscowych zostałoby niewiele. A pewnie dostawy konserw do Lutowisk nie znajdowały się wśród priorytetów ówczesnego KW.

Problem był także z chlebem. Nie był reglamentowany, ale - jak doskonale pamiętacie - sklepy zamawiały określoną liczbę bochenków, z których nic nie zostawało dla przyjezdnych. Któregoś wieczoru, po przybyciu do PTSM w Kalnicy okazało się, że nie mamy ani kawałka. Cóż było robić? Udaliśmy się do sąsiednich domów po prośbie. Wszędzie otwierano, choć było już mocno po zmroku. Czasem dawali pół bochenka, częściej kromkę lub dwie, ale nikt nie odmówił. Po godzinie mieliśmy tyle pieczywa, że mogliśmy zakładać piekarnię. Zjedliśmy ten nasz "powszedni wyżebrany" do ostatniego okrucha. Ostatnie kromki, wyschłe na kamień, piekliśmy kilka dni później przy ognisku.

***

W charakterze epilogu dwie refleksje:

Z tamtego wyjazdu mam kilka zdjęć, ze wszystkich licealnych wypraw w góry - może 30. Są czarno-białe, w większości niewyraźne, ale wystarczy rzut oka, by wrócili ludzie i miejsca. Te czarno-białe nie mają opisów (najwyżej datę i nazwę miejscowości na odwrocie), ale znam je na pamięć. I wracam do nich częściej, niż do setek kolorowych obrazków z późniejszych czasów i bardziej egzotycznych miejsc, zapisanych w pamięci komputera i zlewających się w jeden wielki kalejdoskop.

***

Próbuję wyobrazić sobie dziś swoją reakcję, gdyby moje dziecko po powrocie z obozu opowiadało, że:
- całe dnie łaziliśmy sami po górach,
- nie było żadnego transportu, najwyżej autostop,
- pani opiekunka znikała na cały dzień,
- można było chodzić środkiem strumienia po pas w wodzie,
- trzeba było żebrać o chleb,
- a jeden kolega to nawet wpadł do niezabezpieczonej studni…

A przecież wtedy „nikt nie narzekał” :)