Poranek.
Wszelkie próby wypatrzenia promyków słonecznych spełzają na niczym.
Śniadanie we wspólnej sali spożywamy w towarzystwie kota (foto), który spoglądając przez okno już wie. Wie, że w taką pogodę nawet psa by nie wygonił.
Ale my wiemy swoje.
Nie zniechęceni kocimi grymasami pakujemy manele i ruszamy.
Zgodnie z instrukcją umieszczoną na słupku obok , przeganiamy psa który też chciałby na spacer - a nie może.
Delikatna warstwa świeżego śniegu nie zasłoniła całkowicie starych śladów, po których idziemy w górę.
W górę i w górę, jest więc okazja na liczne odpoczynki i naukowe wywody.
Na moje zagajenie rozmowy typu ... po kiego diabła tu idziemy ? kolega wygłasza obszerny monolog o zbawiennym wpływie ruchu obciążonego na perestaltykę jelit.
Ale mają spłaszczone myślenie - myślę sobie - ludzie związani ze służba zdrowia. Wszystko sprowadzają do mianownika zdrowotności.
Jakby już nie było ducha. A duch widzi że z każdym metrem wyżej jest więcej śniegu. Oblepione gałęzie uginają się tworząc bajkowe obrazki.(foto)
Brak tylko światła. Wszystko jest przyduszone pochmurnością.
.... ponoć najlepiej jest chore miejsca nagrzewać w celu wymuszenia dotleniającego krwioobiegu.
No dobra, gorąco jak cholera. Trzeba się schłodzić, rozpiąć kurtkę a przede wszystkim psyknąć pierwszą aluminiową puszeczkę, zawsze to lżej w plecaku.
Czasy przejścia mamy dobre, czyli to co pisze w książce razy dwa.
Za następnym zakrętem dowiaduję się, oto że teraz przechodzimy krioterapię czy leczenie przez wychłodzenie. Na tej wysokości las zastąpiły krzewy i wiatr hula na całego. Trzeba z powrotem się pozapinać alby nie przesadzić z tą zimną-terapią.
To pewny znak że dochodzimy do szczytu.
Na szczycie wiatr i śnieg bawią się w rzeźbiarzy, tworząc nieopisane formy przestrzenne na najprostszych przedmiotach.
To tu mieliśmy zrobić sobie wspólne zdjęcie i podjąć decyzję co dalej.
Zakładki