DSCN1465.jpgDSCN1466.jpgDSCN1469.jpgDSCN1475.jpgDSCN1477.jpgDSCN1479.jpgDSCN1481.jpgDSCN1482.jpgDSCN1488.jpgDSCN1503.jpg
Dzień 4 i 5:
Jako się rzekło w poprzednim odcinku - wstajemy trochę wcześniej, żeby na pewno zdążyć na autobus, który wg. rozkładu ma pojawić się w Zdeniowej o 7.45. Jesteśmy na przystanku parę minut po siódmej i ok. 7.20 przyjeżdża nasz bus (jak sie później okazało, nasze autobusy zazwyczaj pojawiały sie przed czasem).
Jedziemy do Wołowca. Całe szyby naszego busika oklejone są przeróżnymi reklamami, a to na temat połączenia autobusowego Użhorod - Moskwa za "jedyne" 490 hrywien, a to w sprawie innych "atrakcji" Obok wisi kartka z napisem "Polsza, Czechy, Szengen - wizy, karta Polaka" i dopisany nr. kontaktowy telefonu komórkowego. Robi nam się trochę nieswojo i trochę głupio, że my, mieszkając w takiej "krainie marzeń" pewnie niejednego Ukraińca, może nie doceniamy na codzień za bardzo tego faktu.
Tuż po ósmej docieramy do Wołowca i od razu idę do kasy po bilet na dalszy odcinek - tzn. do Podobowca, skąd mamy zamiar wyruszyć na szlak. W kasie dowiaduję się, że bilety sprzedają dopiero, kiedy okaże się, ze autobus, którym mamy jechać dotrze na przystanek. Po chwili jednak pojawia się nasz bus relacji Użhorod - Miżhirja i zajmujemy w nim miejsca. O 8.50 odjazd i po ok. 15 minutach, po minięciu Przełęczy Wołowieckiej docieramy do celu. Mój plan na dziś przewiduje najpierw znalezienie miejsca na nocleg w Podobowcu lub położonym tuż u podnózy Borżawy Filipcu, a nastepnie zdobycie najwyższego szcytu Borżawy - Stoja (na dzień nastepny przewidziałem poranne wyjście na Gimbę i marszrutę grzbietem Borżawy do przeł. Przysłop, po czym zejście do Miżhirji i stamtąd juz autobusem dostanie się do Kołoczawy). Wysiadłszy w Podobowcu ruszamy szutrowo - kamienistą drogą w kierunku Filipca. Po chwili dołącza do nas człowiek, który przedstawia sę i mówi, że pracuje w jakiejś lokalnej turbazie i może nas tam zabrać. Dzwoni z tel. komórkwego po "maszynę", ale w tym samym momencie pojawia się obok nas osobowa Łada, której właściciel proponuje nam podwiezienie i pomoc w znalezieniu noclegu. Ponieważ do podnóży Borżawy jest jeszcze ok. trzech kilometrów, skwapliwie korzystamy z tej okazji i zabieramy się z nim. Po drodze pan faktycznie zatrzymuje się pod jakimś domem, mówiąc, że tu mają niezłe pokoje, ale właścicieli nie ma, tak więc jedziemy dalej. Podwozi nas do ostatnich zabudowań Filipca przed zboczami Borżawy, gdzie wysiadamy i wręczając należne 10 hrywien za podwózkę, oświadcamy, że już sobie poradzimy i kwaterę znajdziemy sami. Wchodzimy do pierwszego z brzegu pensjonatu - wygląda nieźle, więc i cena pewnie będzie wysoka, myślimy - pytając o wolny pokój na jedna noc. Okazało się, że cena nie jest aż tak tragiczna, jak się spodziewaliśmy, więc cóż - na jedną noc możemy sobie tutaj pozwolić. Zostawiamy rzeczy i ruszamy pod górę. Ponieważ jest już po dziesiątej, postanawiamy skorzystać z wyciagu krzesełkowego, który usytuowany jest na zboczach Gimby i dociera na wysokość ok. 1150 m npm. W powietrzu jest dosyć parno, a na szczytach przewalają się troszeczkę niepokojące chmury. Ale co tam - pewnie przejdzie - mówię do żony i wsiadamy na krzesełko. Na górze okazuje się, że jest dość sporo turystów na szlaku, m in. mijamy czeską wycieczkę, z której jeden z uczestników niesie w nosidełku malutkie dziecko. Chmury na szczytach kłębią się coraz bardziej, mimo to decydujemy się iść dalej. Trawersujemy północne zbocza Gimby malutką ścieżynką biegnącą między jagodami. Po chwili docieramy do głównego grzbietu, a po następnych kilkunastu minutach osiągamy przełęcz przed końcowym podejściem na Wielki Wierch, kiedy słyszymy pierwsze groźne pomruki nadciągającej burzy. W jednej chwili decydujemy się zawrócić (jak się za chwilę okazało, dobrze, że zapamiętałem miejsce, z którego szlak trawersujący od północy szczyt Gimby odchodzi od głównego grzbietu - w "mleku" jakie za chwilę nastąpiło nie mielibyśmy inaczej szans go zlokalizować). Niestety początkowy odcinek powrotnego szlaku wypada nam pod górkę, w tym czasie pomruki i grzmoty stają się coraz bliższe. Po odnalezieniu trawesu zaczynamy biec - uff, jak dobrze, że nie jesteśmy już na głównym grzbiecie, bo pioruny zdają się padać tuż- tuż. Z nieba pada już wszystko - deszcz, grad, a krople lecące na nas nie z góry, ale z boku, zdają się mieć wielkość grochu. Kilka razy, kiedy pioruny strzelają na prawdę blisko padamy na ziemię. Zastanawiam się wtedy, co zrobić, jeśli nie daj Boże, taki grzmot trafił by Asię, a nie mnie - musiał bym chyba uciekać w siną dal, bo na pewno teściowie nie wybaczyli by mi do końca życia. Z trawersu Gimby ruszamy w dół, ku wyciągowi krzesełkowemu. Trochę uspokaja nas widok spokojnie idących w swoich gumiakach, wyprostowanych jagodziarzy. Na górnej stacji wyciągu czeka już sporo ludzi chętnych do zwiezienia, niektórzy schronili się w budce wyciągowego. Zjeżdżając w dół krzesełkiem uświadamiamy sobie dopiero, że przemoknięci jesteśmy dokładnie do suchej nitki. W całym tym ferworze nie zabezpieczyliśmy plecaka i nie ubraliśmy peleryn przeciwdeszczowych. Na dole w pensjonacie zostały moje nieprzemakalne spodnie - oczywiście akurat tego dnia nie wziąłem ich ze sobą. Zastanawiamy się też, co tam z grupą Czechów ( tych od dziecka w nosidełku) - czy są bezpieczni i zdążyli się gdzieś na czas schronić (jak się okazało dosyć niespodziewanie po dwóch dniach, są cali i zdrowi).
Ponieważ jesteśmy przemoczeni do cna, resztę dnia spędzamy w pensjonacie, próbując suszyć nasze ciuchy. Pani z recepcji pożyczyła nam nawet grzejnik elektryczny, ale z butami sprawa wydaje się być beznadziejna. Nie mamy nawet żadnych gazet, żeby wymościć nimi nasze "trzewiki", a na suszenie na balkonie nie ma co liczyć- jest taka wilgoć, że mogły by sobie stać tam ze dwa tygodnie bez żadnego efektu.
Następnego dnia rano postanawiamy zmienić plany - rzeczy nie są jeszcze dosuszone, a mokrych nie będziemy ładować do plecaków. Postanawiamy więc co się da pozostawić do dosuszenia, a planowaną trasę szczytami do Miżhirji zamienić na ponowną próbę zdobycia Stoja. Z tego co sobie przypominam, jest jakiś autobus, który parę minut po siedemnastej przejezdża przez Filipiec do Miżhirji. Postanawiamy więc iść dziś tak, żeby na niego zdążyć. Niestety za oknami widoki niewesołe - przewalają się ciężkie czarne chmury i niewykluczona jest "powtórka z rozrywki" z dnia wczorajszego. Czekamy więc jeszcze trochę. Koło godziny dziesiątej zaczyna się przecierać, co prawda szczyty skąpane są jeszcze w chmurach, ale postanawiamy iść. Ponieważ znowu zrobiło się późno, a nas czas dzisiaj dosyć goni postanawiamy znów skorzystać z wyciągu. Potem znów ta sama trasą - na szcęście w jej trakcie chmury ustępują zupełnie i naszym oczom ukazuje się majestatyczny szczyt Stoja. Ruszamy jednak najpierw na Wielki Wierch - tam jesteśmy ok. trzynastej, postanawiam więc, że Stoja z braku czasu tym razem musimy sobie odpuścić. Trudno - schodzimy więc z Wielkiego Wierchu ścieżką prowadzącą w kierunku Przełęczy Wołowieckiej, z której na jednym z wierzchołków skręcamy w prawo na drogę prowadzącą w kierunku Filipca. Po drodze widoczność wyostrza się coraz bardziej i zaczyna być widać całkiem ładnie na północnym-zachodzie Pikuja, jak również Ostrą Horę i Poł. Równą, a nawet nieco z prawej majaczące szczyty polskich Bieszczadów. W przeciwnym kierunku otwiera się piękny widok na Gorgany, przede wszystkim najbliższe z tego miejsca, a więc Kamionkę i wystający zza niej grzbiet Poł. Piszkonii z Negrowcem. Trasa w dół zajmuje nam trochę czasu głownie ze względu na liczne przerwy "jagodowe". Przed czwartą jesteśmy na miejscu w naszym pensjonacie. Ponieważ zamierzamy jeszcze coś zjeść, tak więc decydujemy się na proponowaną przez panią z recepcji podwózkę "maszyną" na przystanek w Filipcu - ma ona kosztowac 25 hrywien - ten przystanek położony jest o 6 km od pensjonatu. Zamawiamy więc samochód na 16.30 gdyż (jak słusznie się spodziewałem) jakieś opóźnienie na pewno wystąpi, a nasz autobusik nie będzie przecież czekał. W międzyczasie jemy sobie obiadek w resteuracji hotelowej. Kiedy zjawiamy się o umówionej porze przed hotelem, słyszymy , że nasza pani gdzieś wydzwania, ze strzępków zrozumianych słów wynika, ze rozmawia z jakimś Wasylem, który mówi jej, że nie może przyjechać. No tak, myślę, to mamy pozamiatane. Na autobus już nie zdążymy pieszo, więc trzeba będzie tu zostać do jutra. Wtedy pojawia się obok pani jakiś facet, który również gdzieś dzwoni i po chwili podchodzi do nas mówiąc, że "maszyna już jedzie, ale ponieważ benzyna podrożała, to trzeba kierowcy zapłacić 40 hrywien". Nie lubię takich sytuacji, odwracam się wiec na pięcie wzruszając ramionami i czyniąc mimiką twarzy gest mówiący Facetowi coś a'la "chyba Pan zwariował", a kątem oka widząc, że naszej pani z recepcji jest wyraźnie głupio, ale ten facet to zapewne jakiś jej przełożony, więc nie może nic zrobić. Po kilku minutach przyjezdża dwóch chłopaków w dresach swoją "limuzyną" z doczepionym znaczkiem "Audi" ( nie pamiętam, co to było, ale w każdym razie jakiś nowy wóz) i zapraszają nas do środka, mówiąc tym razem, że koszt podwiezienia to 30 hrywien. Wsiadamy. Jeśli mam już jakiś wybór, to szcerze mówiąc wolę na Ukrainie kierowców starych Ład - są zazwyczaj sympatyczni, można z nimi pogadać, no i nie cackają się ze swoim samochodem na wyboistych drogach tak jak ci kolesie z "Audi". Nie mam pojęcia ile czasu zostało do odjazdu autobusu, a oni jadą w ślimaczym tempie omijając wolniutko, z obrzydzeniem każdą dziurę w nawierzchni. Jedziemy w efekcie bardzo długo i jest już grubo po siedemnastej, kiedy lądujemy na przystanku. Odpuszcamy sobie targi i wręczamy chłoppakom 30 hrywien - są wyraźnie zadowoleni. Przystanek w Filipcu jest może i ciekawy - z jakimiś malowidłami przedstawiającymi jelenie, górskie lasy itp., ale mnie znacznie bardziej obchodzi to, czy przypadkiem autobus już nie pojechał. Idę więc zasięgnąć języka u przydrożnego sprzedawcy grzybów. Ten odpowiada mi, że będzie za jakieś 15 - 20 minut, co nas bardzo uspokaja. I faktycznie - pojawia się busik marki "Etalon" relacji Użhorod - Kołoczawa. A więc zawiezie nas na miejsce! Wsiadając mówię kierowcy, żeby wysadził nas przy "czeskiej turbazie" jak nazwałem na potrzebę tej wymiany zdań "Czetnicką Stanicę". Odpowiada, że oczywiście wie, gdzie to jest i że zatrzyma się tam. Podróż przebiega na szczęście bez żadnych przeszkód i koło 19.30 jesteśmy na miejscu. Od razu przypada nam do gustu to schronisko - nieźle utzrymane, na dole pokaźna karczma, a w niej pełno Czechów popijających piwko i wcinających "smażeny ser". Dostajemy też fajny pokoik, do którego wchodzi się bezpośrednio z drewnianego tarasu ciągnącego się wzdłuż całego budynku i na którym, co najważniejsze - można wywiesić nasze mokre rzeczy i pranie!
Jesteśmy już bardzo zmęczeni, ale wstępujemy jeszcze na piwko do knajpy, po czym kładziemy się dosyć wcześnie spać. Plan na jutro - Negrowiec!
c.d.n.
P.S. Zdjęcia z tych dni:
1) ruszamy na Borżawę
2) jest jeszcze nieźle
3) ostatnie chwile przed burzą
4) powtórka z dnia poprzedniego - znowu chmury
5) ale pod nimi oprócz nas idą jacyś turyści!
6) w dole obozowisko przy wodospadzie Szypot
7) na trawersie Gimby
8 ) wychodzi Stoj!
9) a przed nami Wielki Wierch
10) Stoj z trasy na Wielki Wierch



Odpowiedz z cytatem
Zakładki