Jak się napatrzyliśmy do woli ruszyliśmy dalej. Z góry doskonale widzieliśmy ścieżkę, którą mieliśmy podążać. Schodząc cały czas podziwialiśmy widoki. W końcu osiągnęliśmy przełęcz. Z tego miejsca znowu podążaliśmy pod górę najpierw prosto, potem zakręt w lewo. Po kilku chwilach po lewej stronie wyłoniła się kaplica. Kaplica, jak kaplica, ale zawsze się zastanawiałem, komu się chce dbać o mały ogródek znajdujący się tuż obok niej? Przecież potrzeba na to trochę czasu. Fakt, można całkiem blisko podjechać samochodem, nawet osobowym, ale trzeba chcieć. Idziemy dalej pod górę ścieżką trochę błotnistą. W błocie odcisnęły się końskie kopyta. Przez chwilę dumam, czy to ludzie jacyś tu przyjechali na końskim grzbiecie, czy to ślady stada, które w tej okolicy bytuje? Nic mądrego nie wymyśliłem. Powoli osiągamy szczyt i ścieżka prowadzi nas w dół. W pewnym momencie ona się rozdwaja. Zawsze szedłem w lewo, więc teraz ruszam w prawo. Ślady kopyt mamy cały czas pod nogami. W końcu dochodzimy do skraju lasu i znowu mamy cudowny widok na cudowną dolinę. W dolinie bieleją mury cerkwi. Przy cerkwi kreci się grupa ludzi, a nieopodal stoją konie. Ot, i zagadka się wyjaśniła. Po kilku minutach jesteśmy na dole. Od razu wchodzimy do cerkwi. Widać, że coś się dzieje. Trwają prace remontowe na dachu. Z sufitu kapie na cementowa posadzkę jakaś bejca, czy impregnat. Na zewnątrz pracuje agregat prądotwórczy. Jak zwykle chwila zadumy….
Ochłodzeni wychodzimy na zewnątrz. Podchodzimy do uczestników rajdu końskiego. Rozmawiamy o walorach zwiedzania Bieszczadu na nie swoich nogach. Później rozmowa schodzi na miejsca, gdzie dobrze dają jeść. Jak zwykle zachwalam pewną Jamę. Oznajmiam Przewodniczce koniarzy, że w Jamie jest trzech braci, którzy bardzo lubią młode dziewczyny. Ona odgrażała się, że nie tylko trzem, ale i siedmiu da radę.. Kozacka dusza jakaś. Ciekaw jestem, czy doszło do konfrontacji? Robimy sobie sesję zdjęciową z końmi i rajd rusza w stronę, z której przyszliśmy. Po chwili przybywają do nas Renatka i mama chrześniaka. Przyglądamy się pracom remontowym na dachu. Po dłuższej chwili idziemy drogą w stronę parkingu. Po drodze robimy sobie jeszcze zdjęcia i już umawiamy się na nasz kolejny wspólny przyjazd w Bieszczad w roku 2009. Dzisiaj wiem, że ze względów logistycznych przyjazd w Bieszczad dojdzie do skutku, ale niestety nie wspólny…. Dzwonimy do kuzyna, który ma przyjechać do małej szosy na obiad. Kiedy siedzimy sobie w ogródku podchodzi do nas jeden z Zakapiorów opisanych przez imć Pana Potockiego. Opowiedział nam swoje ostatnie dzieje włącznie z prośba o azyl w obcym mocarstwie. Dziwny to człowiek, mocno poturbowany przez życie zwłaszcza ostatnio. Poprosiłem go o wspólne zdjęcie, na które się zgodził. Komentarz do zdjęcia był powalający. Jest to nasze ostatnie wspólne zdjęcie w Bieszczadzie. Po następne będziesz musiał przyjechać do mnie nad Bajkał. Pożegnaliśmy się serdeczniej niż zwykle i pojechaliśmy na kwaterę. Z gospodarzami rozmowa zeszła na nalewki. Z nalewek na tarninę. Okazało się, ze nikt z naszej grupy nie widział owoców tarniny, a tarnina rośnie sobie niedaleko. Gospodarz nasz pokazał nam to miejsce. Niestety owoce nie były jeszcze dojrzałe. Kicha nalewki nie będzie. Wieczorem spakowaliśmy się i poszliśmy w miarę wcześnie spać. Wszak następna noc już w domu.
Zakładki